rozsypane klocki

Kolacja u Narminy – świetne kaukaskie jedzonko (niepowtarzalny bakłażan), iskrzący uczestnicy tego spotkania. Liza – Afganka, mama Polka, edukacja we Francji, w trzech światowych językach czuje się jak we własnym, język polski równie piękny jak afgańska uroda z polską przemieszką: właśnie wróciła z Kandaharu, snuje fascynującą opowieść o dzisiejszym Afganistanie – fascynującą, bo o zwykłym człowieku, o jego codzienności, o tym, jak postrzega świat ze swojego miejsca na ziemi. Przeplata się to ze wspominkami z Dżakarty, z Filipin… To znów Ilona – mój dobroczyńca, dzięki której w ubiegłym roku, w ciągu kilku dni włóczęgi po kaukaskich ścieżynach, odczuć mogłem najprawdziwsze klimaty Gruzji i poznać kolejnych wspaniałych ludzi (wolontariuszy) różnych nacji – i Beata; obie „wsiąknięte”  w Południowy Kaukaz, miesiącami dzielące trudy i dach nad głową z Gruzinami i Azerami, mogą snuć o Kaukazie godzinami; Beata (drobna i zadawałoby się „krucha”) przewędrowała też pół Mongolii, m.in. na koniu, którego po raz pierwszy tam dosiadła. Rosyjskim iskrzą, po angielsku mówią płynnie, w innych językach porozumiewają się wystarczająco, żeby przez świat wędrować. Studia skończone, trzeba przymierzyć się do dorosłości. Beacie towarzyszy już mąż, chłopak Ilony, Kolumbijczyk, pracuje nad doktoratem na jakiejś brytyjskiej uczelni. Pierwsze zatrudnienie – obie wybrały ekologię, środowisko, pełnymi garściami korzystają z wolontariackich doświadczeń w przygotowywaniu unijnych projektów i koordynowaniu pozarządowych wysiłków na rzecz sensownego prawa chroniącego matkę – Ziemię przed inwazją cywilizacji: „Koalicja klimatyczna” – porozumienie polskich „NGO-sów od środowiska”, tych radykalnych i umiarkowanych, jak WWF, wykorzystanie strumienia europejskich funduszów strukturalnych dla polskich Lasów Państwowych. Wreszcie nasza gospodyni, Narmina, Azerka z pochodzenia, Polka z obywatelstwa, niegdysiejsza obrończyni praw  człowieka w swoim kraju (a zaiste, miała czego bronić), dzisiaj m.in. administruje Ośrodek Samopomocy Uchodźców SINTAR (równocześnie jedyne w Polsce, innowacyjne centrum kultury czeczeńskiej), poletko działalności niezmordowanego czeczeńskiego uchodźcy i prawnika, Issy – jest bliski zawału, kiedy z emocją opowiada o traumatycznych czasem przeżyciach swoich rodaków i braku empatii, z jakim stykają się w polskich urzędach; a mimo to jest to miejsce, gdzie polskiego gościa wita nie tylko uśmiech kłębiącej się tam młodzieży – czeczeńskim obyczajem również szczery, braterski pocałunek. Tu również paleta języków: tłumaczy z rosyjskiego, zna turecki, wszystkie języki Południowego Kaukazu. Ceni wysoko polską tradycję, w której wychowuje wspaniałego syna Julka (Farharda), ale kulturowo pozostaje muzułmanką. Spotykamy się w dniu święta Kurban Bajram – to radosne święto dziękczynienia, jakże wspólne w przesłaniu islamowi i chrześcijaństwu: koran tylko nieco zmienił imię Abrahama na Ibrahim… Miał być jeszcze Witek, ale jest jeszcze w Kingston, na Jamajce i Haiti, gdzie prowadzi warsztaty dla tamtejszych NGOs, a Piotrowi spóźnił się samolot z Paryża, którym wraca z kolejnej konferencji tybetańskiej.  

I taka to mozaika ludzi, kultur, pasji, fascynacji. Ani słowa o kryzysie, na utyskiwania szkoda czasu. Tyle jest do zrobienia, przeżycia, poznania: wszyscy tu są strasznie „pazerni na świat”. 

x                            x                            x 

Kilka dni wcześniej arcyciekawa konferencja w Lublinie, Kongres Kultury Partnerstwa Wschodniego. Partnerstwo Wschodnie: wielki unijny projekt autorstwa Polski i Szwecji wyciągnięcia pomocnej dłoni do naszych najbliższych sąsiadów, i tych dalszych, zza skalistych gór Kaukazu, gdzie rodziło się chrześcijaństwo; uchylenia szlabanu, stworzenia szansy zbliżania się do europejskiej wspólnoty – wyrównywania standardów cywilizacyjnych, przezwyciężania historycznych animozji, odkrywania wspólnych wartości, budowania fundamentów społeczeństwa obywatelskiego. Projekt wytycza nie jedną drogę, ale najszerszą wydaje się właśnie kultura. Ponad sto osób z ponad dziesięciu krajów (bo nie tylko z „Partnerstwa” i z Polski – jest również Irańczyk, Węgier, Francuz, Serbka) żarliwie debatuje, jak przekonać europejskich i polskich decydentów, którzy określają środki, że we wzajemnym zbliżeniu kultura odgrywa rolę nie mniejszą niż infrastruktura drogowa czy równomierny rozwój w zakresie energetyki. Jest debata ogólna, są panele, grupy i podgrupy robocze, jest nieustanna, dwudniowa burza mózgów z krótkim tylko  przerywnikiem na kilka godzin snu. Krótkie przerwy na kawę czy posiłek nie przerywają dyskursu, zmieniają tylko jego charakter: ludzie wchodzą w bezpośredni kontakt, rozumieją się w pół słowa, wszystkim im „o cos chodzi”, a w tym gronie to „coś” jest akurat wspólne; daj Boże tyle ciepła, życzliwości i poczucia wspólnoty na nie jednym rodzinnym przyjęciu.  

Są czasem sytuacje zabawne. Pytam czarnoskórego sąsiada przy kawowym stoliku: what country are you from? Odpowiada z chichotem: from Poland. I dalej, piękną polszczyzną, z lekkim tylko obcym akcentem, rozwiewa wątpliwości: od 30 lat mieszka w zachodniopomorskim, jest tam od lat dyrektorem jakiejś agencji z obszaru animacji kultury, radnym sejmiku wojewódzkiego; syn kończy studia historyczne, córka podchodzi pod międzynarodową maturę – wybiera się na studia do Francji. Barwną postacią wśród uczestników spotkania (kto tu nie jest barwny?) jest Irańczyk Payam, urodzony w Teheranie, uchodźca, studia w Houston (Texas), aktualnie mieszka w Moskwie (w porywach w Paryżu), pisze pracę doktorską – tropi powiązania Słowian z Tatarami i uważa, że jest to temat fascynujący: błyskotliwa inteligencja i kopalnia wiedzy, którą umie sprzedać.  A nad wszystkim panuje i ton obradom nadaje – choć nieuchwytnie, bo drobny, wyciszony, skromny – człowiek-orkiestra: poeta i eseista, aktor, animator kultury, wykładowca uniwersytecki, ale przede wszystkim działacz, Krzysztof Czyżewski, bo to jego dziełem jest Fundacja Pogranicze i prężny Ośrodek „Pogranicze sztuk, kultur, narodów” w Sejnach i Międzynarodowe Centrum Dialogu w Krasnogrudzie. Czy „pogranicze” może być gdziekolwiek indziej bardziej wyraziste, niż na Suwalszczyźnie? 

Tu również ani słowa o europejskim kryzysie, o kłopotach nękających Brukselę, o chwiejącej się Unii. Głusi na łomoczącą do drzwi rzeczywistość ludzie – w epoce internetu, błyskawicznej komunikacji, rozmywających się granic (żaden kryzys i żadne opory nie są już w stanie ich pogłębić) – po prostu chcą być bliżej siebie, odkrywają wspólne korzenie, splatają gałęzie dopiero co wyrosłe. Tak było i na poprzednim „oddolnym” spotkaniu entuzjastów i działaczy Partnerstwa Wschodniego w lipcu, w warszawskim Centrum Nauki Kopernik, na konferencji „Wschodni wymiar mobilności” – mobilności w obszarze nauki (dziesiątki programów i ofert z Erasmusem na czele), kultury, sportu i 1001 innych pomysłów na to, żeby się spotkać, poznać, zaprzyjaźnić, postrzegać wspólne dobro w coraz szerszej wspólnocie.  A w Lublinie była nie tylko debata; można było również rozsmakowywać się w jej dotychczasowych skutkach. Choćby to: na zakończenie trwających właśnie „Konfrontacji teatralnych”, w Filharmonii Lubelskiej wystąpił niezwykły zespół, „I CULTURE Orchestra”. Złożony ze 111 młodych filharmoników zespół gromadzi młodzież z Polski i sześciu krajów Partnerstwa: powstał – po wnikliwych eliminacjach –  w ciągu kilku tygodni, podczas warsztatów prowadzonych w Gdańsku przez najwybitniejszych światowych muzyków orkiestrowych. Koncert w Lublinie był jakby próbą generalną przed europejskim tournee, na którego trasie są najsłynniejsze sale koncertowe Kijowa, Berlina, Brukseli, Londynu, Madrytu, a na zakończenie – Warszawy. Za dyrygenckim pulpitem Paweł Kotla, dyrygent w London Symphony Orchestra, pierwsze skrzypce – młodziutka Ormianka. Precyzyjnie dobrany, nie łatwy repertuar: Prokofiew, Szymanowski, Szostakowicz – V Symfonia d-moll. Rezultat rewelacyjny – feeria braw, brawa na stojący. Autentyczne łzy szczęścia w oczach tej wspólnie muzykującej młodzieży – ponad kulturowymi barierami, ponad granicami: jakby symbol partnerstwa. 

I o to przecież chodzi! 


x                            x                            x

 

A tuż za rogiem, choć jakby na innej planecie:  

Mecz na stadionie „Legii”. A nad jednym sektorem – olbrzymi czarny transparent, a na nim napis: „Nienawidzimy wszystkich”.  

Z „prawdziwymi Polakami” i „prawdziwymi patriotami” jesteśmy już coraz bardziej oswojeni. Ci mniej radykalni „tylko” demonstrują swoją „antysystemowość” – kwestionują legitymizację decyzji wyborczych, inny niż własny system wartości, przywłaszczają sobie narodowe bądź religijne symbole, tkwią w wirtualnej historycznej rzeczywistości, epatują tym wszystkim, kreują medialny spektakl, ciągną  wstecz, zadufani – nie postrzegają swojej fatalnej roli „hamulcowych”. Ci bardziej radykalni, na ogół zagubieni, a skłonni do manifestowania swoich frustracji, ośmieleni parawanem ochronnym ze strony niektórych celebrytów, nakładają kominiarki, sięgają po kastety i pałki i wkraczają na boiska. Korzystając z „patriotycznych okazji”   wychodzą na ulice i chwytają za kostkę brukową. Coraz głośniej też o „antifowcach”. Wiemy o nich głównie to, że nie lubią „faszystów”, a „faszysta” – to niemal każdy, kto respektuje porządek prawny. Ci rodzimi wciąż jeszcze raczkują, wciąż niedoścignionym dla nich wzorcem jest „antifa” z za miedzy, groźne anarchistyczne bojówki niemieckie, które dały już o sobie znać niemal w całej Europie. Mają się jednak coraz lepiej: szeroko korzystają z portalów społecznościowych, regionalnie (Toruń, Białystok…) wymieniają się doświadczeniami. Formalnych przywódców nie mają, bo przeczyłoby to ich anarchistycznej tożsamości: to tylko ci bardziej zahartowani w bojach instruują nowicjuszy, „jak się to robi”. Chcesz mocnych wrażeń – wejdź na stronę „Antifa – Poland”: włos się jeży, ciarki po plecach chodzą. O policji tam ani słowa – wiele jest o „psach”: ot, taki swojski żargon.  

Żeby jednak tę panoramę wzbogacić, między dwoma skrzydłami groźnych frustratów pojawiło się ostatnio coś jakby po środku: „Oburzeni”, albo „Ruch 15 maja” bo protesty rozpoczęli tego dnia na madryckim Puerta del Sol, skąd przenieśli się na paryski Plac Bastylii, albo „Ruch / Porozumienie 15 października”, bo tego dnia skrzyknęli się (na portalach, oczywiście) już w całej Europie. A za Oceanem siedzą sobie na Wall Street wskazując, gdzie tkwi źródło wszelkiego zła tego świata i – jak to w Ameryce – jedni się bawią, inni nieco się denerwują prowokując od czasu do czasu i policję i media. Ci kominiarek nie noszą, po kostki brukowe (jeszcze) nie sięgają. To ani lewacy ani prawacy, w związku z czym nie do końca wiadomo, o co im chodzi, wiadomo tylko, że nie lubią polityków i bankierów – najchętniej widzieli by ich wszystkich, in gremio, na Madagaskarze – i że w ogóle nie podoba im się „system”, sposób, w jakim funkcjonuje współczesny świat, w czym w końcu nie są odosobnieni. To nie są ani zagubieni, ani wykluczeni: wywodzą się na ogół z klasy średniej, są po studiach, znają języki. Mają jakiś dach nad głową, komputer, otwartą drogę za granicę. To jednak nie zadawala ich aspiracji: chcieliby mieszkań, nie kredytów; pełnowartościowej pracy, najchętniej kreatywnej, nie tej mozolnej, odmóżdżającej, w jakiejś tam produkcji, od siódmej rano do późnego popołudnia – tej zresztą też coraz mniej, bo produkcja przenosi się z Europy do Azji (proces trwa), gdzie zyskuje i na efektywności i na precyzji. Nie reprezentują żadnej grupy – każdy reprezentuje tylko siebie, podmiotowa jest tylko jednostka, nie mają więc przywództwa: nie daj Boże doczekać, jak przywódca pojawi się z zewnątrz – bo natura próżni nie lubi – i stanie na czele tych, którym na drodze do zrealizowania życiowych aspiracji stoją elity (vide: George Orwell, „Folwark zwierzęcy”). W Polsce też zaistnieli, 15 października, na razie skromnie: ok. 300 osób ruszyło spod Uniwersytetu pod siedzibę premiera, doszli tylko do gmachu giełdy – na razie nie wystarczyło determinacji. Nie mam jednak wątpliwości, że tutaj ciąg dalszy nastąpi. Bo rzecz dotyczy sedna: przebudowy świata finansów, Europy, gruntownej deregulacji rozdziału olbrzymich dóbr, które przypadły na naszą część świata. 

Tyle tylko, że katalizatorem tych zmian nie będą filisterscy demonstranci, których jedynym programem jest negacja w interesie własnym. Kto zajmie ich miejsce? Drżę myśląc o odpowiedzi na to pytanie. I okrutnie mi jest smutno, kiedy postrzegam w wielu z tych „Oburzonych” wczorajszych demonstrantów upominających się o prawa człowieka, o poszanowanie ludzkiej godności w każdym zakątku świata, protestujących przeciwko karze śmierci. Wystarczył zaledwie posmak kryzysu, zagrożenie własnej sytuacji życiowej, żeby przeważyły racje egoistyczne, bo przecież nie ma ani słowa w proteście „Oburzonych” o przepaści między sytuacją egzystencjalną Europejczyka czy Amerykanina a mieszkańca Sudanu, Strefy Gazy czy choćby Czeczenii. 

A ja sobie myślę, że kryzys w końcu naprawdę załomocze do naszych drzwi i „deregulacja systemu” nastąpi, tyle tylko, że będzie to jakaś deregulacja globalna i wyłoni się zupełnie inny świat, wcale nie taki, jaki marzy się „Oburzonym”, urodzonym w takim miejscu, gdzie już na starcie otrzymuje się nieprawdopodobnie wysoką premię. Jaki? Mam w swoich notatkach fragment listu kreślonego przez Miłosza do złożonego już chorobą Iwaszkiewicza, z którym do pięt się identyfikuję: „…Oniemiały jestem i zdumiony – pisze Miłosz – wszystkim, co się nadziało podczas naszego życia…”.  A jakże to „dzianie się” przybiera tempa!