TU i TERAZ

Upalny czerwiec 2019, a kreślę to na znakomitej „neurologii” w szpitalu tworkowskim, żeby zmienić trochę – cóż tu ukrywać – smutny tok myśli.

Mamy za sobą cztery lata upartego protestu. Jesteśmy zmęczeni. Z mnóstwem pytań. Na które albo brak odpowiedzi, albo są one tak przygnębiające, że chętnie wypychamy je ze świadomości. Te pytania jednak dręczą, więc będę je stawiał i próbował sobie na nie odpowiedzieć, Ale tylko sobie. Bo tylu spraw, jakie dzieją mi się za oknem, nie jestem w stanie zrozumieć – umykają  przyczynowo – skutkowemu ciągowi myśli. Ale jest też i dugi powód, dlaczego „tylko sobie”. Bo tymi moimi odpowiedziami mogę też pogłębiać defetyzm, a nie chciałbym być postrzegany jako jego źródło.

Myślę jednak, że przede wszystkim warto poświęcić chwilę refleksji słowu „my”: co (kto) się pod nim kryje, jak się ten zbiorowy podmiot w ciągu trzech lat protestu zmieniał, jak ewaluował. Jak początkowo przybierał na sile żeby później topnieć, rozmywać się w różnorodności zapominając, że jest ona piękna wtedy tylko, kiedy zawiera się w jedności, o czym przypomina nam fundamentalna zasada, na której opiera się funkcjonowanie Unii Europejskiej: jedność w różnorodności.

Więc poderwaliśmy się my, Obywatele – a było nas wówczas wiele – wiedzeni obudzonym nagle instynktem, że odbiera nam się coś bardzo ważnego, jakąś nieocenioną zdobycz wprowadzającą Polskę znów, po dekadach, jeśli nie wiekach, do kulturowo – cywilizacyjnej wspólnoty, z której  zrodziła się Europa w jej dzisiejszym rozumieniu. I stało się to mimo, że mało kto wówczas rozumiał, jaką rolę pełni Trybunał Konstytucyjny w sprawowaniu rządów prawa opierających się na trójpodziale władzy. To był autentyczny, społeczny zryw, który mógł zmienić przyszły bieg wydarzeń. Gdyby natychmiast nie dała o sobie znać narodowa przywara, która od stuleci ciągnęła Polskę wstecz oddalając nas od Europy: nasza sarmackość – przewaga gestu, formy, nie rzadko (nazwę to brutalnie) fanfaronady nad poczuciem odpowiedzialności za państwo, nad myśleniem obywatelskim o wykorzystaniu tego wzmożenia dla zorganizowania ruchu, który skutecznie przeciwstawiałby się nie pozostawiającej już złudzeń koncepcji państwa, z której wizją zdobył pełnię władzy Jarosław Kaczyński. Państwa narodowego, anachronicznego w swoim politycznym zamyśle, odwróconego od Europy, która swoją wspólnotowością przeszkadza w realizacji „autorskiej wizji”; państwa z wymontowanymi bezpiecznikami, które mogłyby chronić przed despotią i faszyzacją. Nie zdołaliśmy się zorganizować: brakło zgody, otwartości na siebie, odrobiny pokory, wzajemnego zaufania. A pomysły przecież były: Karta Zasad, KORD, Komisja Porozumiewawcza, później PIO (Porozumienie Inicjatyw Obywatelskich), propozycje płynące ze środowiska „Obywateli”. Światłe rady doświadczonych opozycjonistów czasu „Solidarności”, wezwania sędziwego Sędziego Stępnia, aby się „konfederować”. Nie posłuchaliśmy. Nie wypaliło. Przeważyła lekkomyślność, krzykliwość. Nasz jakże polski  sarmatyzm. Potrzeba wyrzucenia z siebie gniewu, złości. Nie chcę powiedzieć, że nie zasadna. Tyle, że ślepa, z widzeniem wyłącznie na krótki dystans. Będziemy teraz czekać, aż postulaty te zrealizuje kolejne pokolenie gniewnych bogatsze o zapisany przez nas krótki rozdział historii. Mój optymizm bazuję na głębokiej wierze, że to nastąpi. KIEDYŚ. Tymczasem my gromko krzyczeliśmy w coraz bardziej rozdrobnionych grupach: „obronimy”, „nie odpuścimy”.

I odpuściliśmy. Czym bowiem są finalne konkluzje przyjacielskich rozmów w naszych środowiskach „my te wybory przegramy’. A dla osłody; „no, może nie do końca, bo nie dopuścimy do większości konstytucyjnej”. No, to ja dziękuję. I zapytuję: w jakiej mierze są te ponure konkluzje wynikiem jakiejś rzetelnej analizy sytuacji, a w jakiej rodzą się z coraz bardziej powszechnego poczucia, że umknęła gdzieś nagle, jak efemeryda, wiara w możliwość wyborczego sukcesu  i niezłomna wola jego osiągniecia? Czy bierze się to z lęku dającego się zauważyć w środowisku tzw. partii opozycyjnych – lęku, przed wzięciem odpowiedzialności za Polskę, kiedy borykać się ona będzie ze zgotowanym jej, przez obecnie rządzących, głębokim kryzysem gospodarczym, ze wszystkimi jego społecznymi konsekwencjami? Czy z  kunktatorskiego, cynicznego myślenia w kategoriach interesu partii, nie Polski, przy lekceważeniu ceny, jaką Polacy zapłacą za dalsze – przez co najmniej dwie dekady – psucie państwa, jego instytucji, jego pozycji w Europie i świecie?

A ja proponuję spojrzeć na rzeczywistość inaczej po to, aby przezwyciężać ten defetyzm – produkt szatana –  który nas dopadł. Dostrzec, że te przegrane w Polsce (głupio!) europejskie wybory w wyniku ludzkich małości, braku odwagi do zarysowanie wizji, braku pozytywnego programu dla Polski, braku przełożenia na język zrozumiały dla Jana Kowalskiego z nadbiebrzańskiej wsi, z czym wiąże się dla Polaków uratowanie demokracji i państwa prawa, a co nas czeka, jeśli się na ten zbiorowy wysiłek nie zdobędziemy. Dostrzec, że to wszystko, to jeszcze nie koniec świata, bo Europa te wybory wygrała. Powstrzymana została fala populistycznego nacjonalizmu, Europa się „zazieleniła”, przeważyły głosy młodego, obudzonego europejskiego „demos”, które postawiło na ratowanie planety, na europejską wspólnotowość,  która – jako jedyna siła – zdolna jest skutecznie przeciwstawiać się dalszemu jej unicestwianiu i zagrażającym nam innym kryzysom (migracja, demografia, pogłębiająca się przepaść między „biednym” i „bogatym”, a zatem prowadzić globalną walkę ze wszelką dyskryminacją i wykluczeniem.

Proponuję też pilnie podsumować, zdefiniować i w sposób zrozumiały przekazać polskiej opinii publicznej (nie rozumiem, dlaczego dotąd tego nie zrobiono) wynik tego naszego, trwającego już cztery lata, protestu: chłodno, bez euforii, ale też pokazując, że miał on głęboki sens – że olbrzymia determinacja i wysiłek (cóż tu ukrywać – garstki ludzi) nie poszedł na marne, że było warto (!). Że ten protest w znacznym stopniu powstrzymał falę destrukcji, mimo swoich słabości konsolidował społeczeństwo obywatelskie i tworzył społeczne klimaty, spowodował jakiś renesans postrzegania wartości. Wymieniać ich nie będę: przywoływane są często i zapisane w dokumentach, pragnę tylko gorąco, żeby nie kończyło się to na słowach, żeby docierało gdzieś do głębi trzewi. Atoli jednej z tych wartości nie mogę nie wymienić: wartości Europy jako opcji kulturowo – cywilizacyjnej, bez której dobrostan i bezpieczeństwo Polaków jest nie do pomyślenia: mówi nam przecież o tym cała historia polskiej państwowości, z której z takim oporem czerpiemy nauki.

Wiem, trochę plotę, bo żadnych tu konkretnych konkluzji, a jedynie garść oderwanych refleksji, bo myśli mi się już trochę rwą i trudno je powiązać, a rwać się będą coraz bardziej i nic już się na to nie da poradzić, więc wiążę to, co się jeszcze wiązać udaje. A tyle jeszcze chciałoby się powiedzieć! Cóż, wszystko ma swój kres, zdolność wiązania myśli również. Guz, który mi się w łepetynie urodził, daje o sobie znać. Więc chcę raz jeszcze powiedzieć, przekazać moją głęboką wiarę w to, „że warto”, że – żeby uratować sens życia – innej drogi nie ma, jak obrona fundamentalnych wartości i zachowanie Polski w Europie, w tym zworniku greckiej filozofii, estetyki i wrażliwości na piękno; rzymskiej wykładni dla prawa, szacunku dla państwa i jego instytucji i wskazówek, jak nim zarządzać. I wreszcie – judeo-chrześcijańskiego przesłania miłości bliźniego i poszanowania godności każdej istoty ludzkiej. Tak do końca, po kres czasu i o jeden dzień dłużej, niezależnie od sytuacji, jaką nam życie funduje.

Ale żeby choć dotknąć konkretu, chcę spojrzeć inaczej również na dynamikę procesów społecznych  zachodzących w moim kraju. Nie wiem, czy ktokolwiek podzieli moje obserwacje, kiedy widzę wyraźnie, że budzi się samozachowawczy instynkt społeczny, że to, co nazywamy pogardliwie (przed czym przestrzegam i zawsze przestrzegałem) „pisowskim elektoratem”, przestaje już być ślepą „warstwą społeczną” nazwaną „lepszym sortem” i bezkrytycznie przyjmującą najfatalniej jak można to sobie wyobrazić pomyślaną „redystrybucję dóbr i godności”. Widzę to również i tu, w moim chwilowym „miejscu na ziemi”, w szpitalu, gdzie rozmawiam z „ludem prostym” i słyszę: ”..znów nam coś, krętacze, obiecują, a wystarczy przecież, żeby obniżyli podatki…”

I nie rozumiem tylko, dlaczego to społeczne zjawisko, które musiało się przecież prędzej czy później pojawić i właśnie się pojawiło, nie jest wykorzystywane w tej walce wyborczej, której rezultat przesądzi przecież o losie Polaków na lat wiele, dlaczego tak wolno dojrzewa powszechna świadomość, że bez tego potencjału ludzkiego, wielkiej masy Polaków (w końcu naszych sióstr i braci, bo wspólnie stanowimy naród) dopominających się o społeczną sprawiedliwość i poszanowanie godności, która dała się zwieść kłamstwom haniebnej propagandy, wszelkie pokrzykiwania o „odsunięciu PiS-u od władzy” są czczą fanfaronadą pozbawioną szczypty choćby strategicznej myśli o państwie. Myśli, która przyświecała współczesnym wielkim polskim mężom stanu, którzy uczynili koncepcję rozmowy i „okrągłego stołu” przepustką dla Polski do europejskiej wspólnoty, do powrotu Polski do cywilizacyjnego kręgu pradawnej, zrodzonej w średniowieczu „Christianitas”, z którego zostaliśmy wypchnięci, bądź sami się z niego „wypisaliśmy” wykluczając, dzieląc, powielając wielokrotnie w strumieniu historii polską „targowicę”.

Tylko, czy jest jeszcze w ogóle jakaś „walka wyborcza”, której towarzyszyłaby wola zwycięstwa i niezłomna wiara, że jest ono możliwe? Te dwa dramatyczne pytania zawieszam w próżni, a odpowiedź na nie przyniesie najbliższa przyszłość.

 

Pol n’ Rock

Zaprosił mnie Jurek Owsiak do Kostrzynia nad Odrą, na swój festiwal Pol n’ Rock i do organizowanej w jego ramach Akademii Sztuk Przepięknych, żeby porozmawiać z młodzieżą (2 sierpnia w piątek, w samo południe). Wielki to zaszczyt, ale też olbrzymie wyzwanie i sen mi spędza z oczu, czy to wyzwanie uniosę. A już teraz proszono mnie, żebym kilka słów napisał o sobie i o tym, co chcę powiedzieć. A ja do końca jeszcze tego nie wiem  Więc napisałem tak

”Nazywam się Bogusław, rocznik 1930. No, długo już żyję, ale wciąż czuję się zbuntowany, bo wciąż chcę, żeby świat był lepszy. I kiedy mnie już Jurek zaprosił na to wspaniałe wydarzenie, chciałbym o tym kilka słów powiedzieć. Co nam, starym, udało się zrobić, co się nie udało, co zepsuliśmy, a wy, młodzi, będziecie musieli to naprawić. I już naprawiacie: ostatnio „zazieleniliście” Europę i spowodowaliście, że jej priorytetem będzie już teraz troska o planetę.

Mówią o mnie „działacz społeczny”, ale co to znaczy? No, więc kilka słów i o tym. Że warto być zaangażowanym. Że najgorsze, co może nas dopaść – to obojętność. Chcę też kilka słów powiedzieć o tym, że różnorodność jest wspaniała, a ten „drugi”, jakiś inny – nie jest groźny, a fantastycznie ciekawy. Trzeba mu tylko otworzyć drzwi, zaprosić i rozmawiać.

Więc bardzo czekam na to spotkanie z Wami. Na rozmowę właśnie. Oby okazała się ciekawa!”.

A wcześniej kazano mi dać temu spotkaniu jakiś tytuł. Więc dałem: „Chcesz lepszego świata? To nie wykluczaj! Otwórz drzwi! Zaproś! Rozmawiaj!”  I tak już poszło. Teraz, Akiedy to czytam, znów jestem pełen obaw, czy taka oferta zdoła zachęcić młodzież do udziału w tym spotkaniu. No cóż, alea iacta est, kośći rzucone. Zobaczymy

I taka jest ta nasza Unia

(z kampanii wyborczej przed 26 maja: fragment mego wystąpienia w Cafe Demokracja”)

I taka jest ta nasza Unia, wspólnota wolnych ludzi i wolnych narodów. Nie mająca sobie równej w żadnym zakątku świata i można by tak jeszcze długo, o tym, co ją konstytuuje i wciąż umacnia, jakie podejmuje kolejne wyzwania. Wspólnota zorganizowana dzięki potędze ludzkiego rozumu, od którego obserwujemy jakiś paranoiczny odwrót. Dzięki determinacji i uporowi politycznych elit, których stać było na odwagę realizacji dalekowzrocznej wizji. Wspólnota zagrożona destrukcją przez tych, którym marzy się zarządzanie ludzkimi lękami, którzy dzielą po to, żeby wywoływać konflikty, którymi mogliby zarządzać, dla których prawo jest przeszkodą w zaspakajaniu żądzy władzy. Którzy fałszują rzeczywistość, plotą jakieś brednie o suwerenie, który – wedle twórcy teorii prawnego nihilizmu, Carla Schmita – stoi ponad prawem, którzy zastraszają poprzez mowę nienawiści wobec wszystkiego, co nie jest „naszyzmem”, którzy zawłaszczają słowa i pojęcia, którzy ślepi są na katastrofę, do której prowadzi wymarzona przez nich destrukcja. Wszyscy oni – to ten zbiorowy dżin wypuszczony z butelki, któremu na imię narodowy populizm. Wciela się w partie i struktury polityczne, które dają o sobie znać w całej Europie. W Niemczech – to AfD, w  … (etc). Jednoczą się w sojusze, tworzą grupy i frakcje.  Czy jest do pomyślenia, żeby te nowe formacje polityczne, które zażarcie walczą o parlamentarne euromandaty, nie zmieniły konstelacji unijnego organu ustawodawczego? NIE jest. A jak ta konstelacja wyglądała dotychczas? Od zarania europejskiego parlamentaryzmu, chadecka EPP, w sojuszu z S&D i liberalną ALDE, tworzyły dominującą większość jednogłośnie opowiadającą się za europejską integracją. K ECR – to zaledwie 10 %: mogła liczyć na wparcie kolejnych 15 % eurosceptycznych radykałów z EFDO i ENW (Wolność i Demokracja, Narody i Wolność). Nietrudno przewidzieć, którą stronę sali wypełni la Lega, Vox czy „prawdziwi Finowie. Czy zatem ta dominująca większość się utrzyma? Bo o to przecież toczy się ta uporczywa walka w europejskiej kampanii wyborczej. Bo to oni, po tym nowym rozdaniu, w tym nowym składzie w strasburskich ławach poselskich, wybiorą tego, który decydować będzie w ogromnej mierze jakie będą zapadać decyzje we wiodącej unijnej instytucji, jaką jest KE, czy na jej czele stanie Martin Weber, Jan Zakradil, czy Frans Timmermans, w jakim kierunku pójdzie Europa? W jakim wcieleniu tym razem Zeus porwie piękną fenicką księżniczkę? Czy Europa nie zmieni swego kursu? Czy pozostanie wspólnotowa, czy znów rozszarpana na strzępy, podzielona, skłócona i rzucona gdzieś w otchłanie Hadesu i kolejne pokolenia będą musiały zaczynać wszystko od początku? Bo alternatywy nie ma. Ani też w tej chwili odpowiedzi. Pozostaje tylko nadzieja, która jest też w temacie dzisiejszego spotkania.

Tyle tylko, że trudniej mi o niej mówić niż o zagrożeniach, bo te – choć groźne i mrożące krew w żyłach – przekładają się na konkrety, na zaistniałe fakty, które można analizować i wyciągać z nich wnioski. Tymczasem z nadzieją jest podobnie jak z wiarą. Jest niechwytna, ulotna, na nic się nie przekłada. Przychodzi i znika. Ale życie bez niej byłoby koszmarem. Więc ją mam. Wynika z wiary w potęgę ludzkiego rozumu, który wyznaczył trajektornię, po jakiej świat podąża. Wiodącej ku poszanowaniu niezbywalnych praw człowieka, ku demokracji, ku wolności, ku dominacji prawa nad przemocą. I na tym zakończę. Dziękuję państwu za uwagę i cierpliwość.

 

 

FOD – SPOTKANIE [będzie wojna]

FOD – SPOTKANIE [będzie wojna]

Wiele się dzieje i z komentarzem nie nadążam, ale tego nie skomentować nie mogę.

Przed kilku dniami Fundacja Otwarty Dialog zorganizowała debatę w Centrum Konferencyjnym Wilcza 9 na temat mowy i polityki nienawiści. Motywacja do podjęcia i zrealizowania takiej inicjatywy była oczywista: FOD dotknięta została mową nienawiści w sposób szczególny, zarówno w warstwie instytucjonalnej, jak w warstwie ludzkiej – tej najbardziej krzywdzącej i raniącej, tej, w której najbardziej boli. Było bardzo profesjonalnie, paneliści mieli naprawdę coś do powiedzenia: było zarówno merytorycznie jak emocjonalnie. Rad jestem, że znakomicie dopisała frekwencja, że Jacek Szymanderski rozszerzył temat wskazując na zjawisko szersze, wykraczające poza temat mowy nienawiści – zjawisko polityki nienawiści. Rad jestem szczególnie, że zarówno w wypowiedziach panelistów jak w długiej, przeciągającej się ponad przewidziany czas debacie (co świadczyło o jej potrzebie), pojawiła się mało obecna dotychczas w naszych rozmowach refleksja. Refleksja nad tym, co powoduje, że spirala nienawiści wciąż się nawija i coraz dotkliwiej niweczy sferę publiczną. Z konkluzją, że – nie rozważając w tym momencie proporcji, kto bardziej – odpowiedzialni za to jesteśmy wszyscy, również my, stojący w tym głębokim społecznym konflikcie po dobrej stronie mocy. Bo w swoim słusznym gniewie wobec deptania wartości, zawłaszczania znaczenia słów i pojęć, sięgamy nie rzadko po narrację ideowego przeciwnika, po jego narzędzie, którym sieje spustoszenie. Na język nienawiści i dzielenia odpowiadamy podobnym. I tak ten poziom społecznej trucizny wzrasta i kresu tego procesu nie widać.

Wydaje mi się, że jest to niezwykle ważna konkluzja i dlatego tu o tym piszę. Nie po to, żeby się samobiczować. A już na pewno nie po to, żeby zaprzestać społecznego protestu. Wręcz przeciwnie: bez nasilenia go, bez objęcia nim szerszych warstw społecznych, celu swego nie osiągniemy. Natomiast po to, żeby protestując brać  odpowiedzialność za słowa. Uświadamiać sobie, ile ślepy gniew, przynieść może społecznych strat, na ile petryfikuje klimat nienawiści i pogłębia wykopane nie przez nas rowy, na ile wyrażane emocje, nad którymi tracimy czasem kontrolę, są przeciwskuteczne w budowaniu opinii publicznej dla wsparcia stanowczego, obywatelskiego „Nie!”

I wyszedłbym z tego spotkania z pełną satysfakcją, gdyby nie zgrzyt w jego ostatniej fazie, gdyby nie słowa wypowiadającej się jako ostatnia panelistki: jeśli dobrze  zapamiętałem imię – Pani Edyty. A jeśli  właściwie zapamiętałem jej autoprezentację – pracownika naukowego, działaczki ZNP, obserwatora z ramienia Związku podczas strajku nauczycieli (nie bardzo rozumiem, co w tym kontekście znaczy „obserwator”, ale czy wszystko można rozumieć?). Przez kilka lat uczestniczącej w obywatelskich protestach, aż do niedawna, kiedy straciła poczucie ich sensu. Przykro było to słyszeć, ale staram się taką sytuację zrozumieć – obawiam się nie odosobnioną: brak skuteczności naszego upartego stania na ulicy, nasze skandowane okrzyki nie docierające do gabinetów decydentów (wystarczy przymknąć okna), nasze apele pozostające bez echa, napotykające na mur obojętności, złej woli, politycznego zacietrzewienia, bez odrobiny choć refleksji w odniesieniu do racji stanu państwa i interesu jego obywateli. Chwilowe załamanie. Lekka depresja.

Ale to nie był jeszcze ten zgrzyt, od którego ciarki mnie przeszły i czuję je do dziś. Pani Edyta wypowiedziała się również na temat mowy nienawiści, a przede wszystkim – jej katastrofalnych skutków. Poświęciła chwilę uwagi temu, jak położyć kres pogłębianiu się społecznych podziałów. I doszła do takiego oto wniosku: pomóc może tylko kuracja szokowa. Głęboka trauma. Zbiorowe nieszczęście. Taką oczyszczającą traumą, ogólnonarodową katharsis – żeby była ona dostatecznie głęboka i skuteczna  – może być, wedle recepty Pani Edyty – tylko wojna domowa. Tak to właśnie wybrzmiało i kilkakrotnie zostało powtórzone: wojna domowa! I nawet znalazło jakieś słowa aprobaty wśród publiczności!

Jezus Maria, do jakich absurdów dochodzimy w swoim społecznym rozchwianiu. I do jak niebezpiecznego przekraczania poczucia odpowiedzialności za wypowiadane publicznie słowo! Zastanawiam się, jak osoba, wypowiadająca się w ten sposób – zakładając nawet pewien deficyt wyobraźni (zjawisko  częste) wyobraża sobie wojnę – wojnę w ogóle, a wojnę domową w szczególności i towarzyszące jej niechybnie (zawsze!) konsekwencje: ofiary, ból po stracie najbliższych, płonące na mogiłach światełka, spustoszenie, czy może „tylko” płonące opony, dym i smród, jakaś rzucona butelka z benzyną, jakaś seria z „kałasza” i pacyfikujące „niepokoje” siły bezpieczeństwa. Bo jak wojna, proszę Pani, to wojna – z wojną nie ma żartów! I to taka właśnie przeżyta trauma miałaby doprowadzić – zdaniem Pani – do pojednania zwaśnionych plemion, do zgody, do odrzucenia nienawiści? Czy naprawdę nie bierze Pani pod uwagę, że taka sytuacja pogłębiłaby podziały społeczne utrwalając je na dekady- doprowadzając polską wspólnotę do ostatecznej katastrofy?

Może niepotrzebnie to piszę, może winienem paranoiczną wizję pani Edyty zostawić bez komentarza traktując ją jako skutek indywidualnego przypadku chwilowej depresji. Może. Ale nic poradzić na to nie mogę, że na słowo „wojna” reaguję alergicznie. Może dlatego, że ma ono dla mnie nie tylko wartość semantyczną: jest znaczącym fragmentem mego życiorysu. A „domową” przeżywałem w latach 1946 – 1949, a drugiej cudem uniknąłem w  latach osiemdziesiątych dzięki mądrości i poczuciu odpowiedzialności ówczesnych polskich mężów stanu, którzy przeforsowali jakże trudną wówczas do zaakceptowania ideę pojednania i „okrągłego stołu”, co dało nam przepustkę do suwerennej państwowości i do dołączenia do Europy.

Jeśli już jednak zdecydowałem się na skreślenie tych kilku słów, niech mi będzie wolno przywołać taką „oczywistą oczywistość”, która – jak się okazje – poddawana jest czasem w wątpliwość: każdy akt przemocy, fizycznej bądź werbalnej, indywidualny bądź – nie daj Boże – zbiorowy, to prezent ofiarowany tym, którzy chcieliby widzieć Polskę narodową, plemienną, skłóconą, podzieloną. To oddalanie nas od spełnienia naszych marzeń o Polsce obywatelskiej i panujących w niej rządach prawa, Polski wolnych ludzi żyjących w wolnym, europejskim kraju. I bardzo byłbym rad gdyby tych kilka słów dotarło do ostatniej panelistki na spotkaniu w Centrum Konferencyjnym na Wilczej, która zaprezentowała zebranym katastroficzną wizję narodowej traumy jako jedyną drogę prowadzącą do zgody i pojednania: może zmieniłaby zdanie?

 

 

 

 

 

30. rocznica – toast za wolność

Tradycyjny już „toast za wolność” przed historyczną „Niespodzianką”, tym razem – w 30. rocznicę wydarzenia, które zmieniło Polskę i  Europę, które jest powodem do dumy  Polaków jak mało które w naszej historii, zawsze już będę kojarzył ze spotkaniem po latach Pani Anny Trzeciakowskiej. Dlatego wdzięczny jestem ogromnie za przesłane mi zdjęcie – to tuż poniżej – które prowokuje do tylu, bliskich  sercu wspomnień. I o tym będzie ten krótki tekst. Żeby ocalić je od zapomnienia, Bo to też kawał historii, a choćby tylko do niej maleńki przyczynek.

Wczesne lata 90-te ubiegłego wieku. Jesteśmy wszyscy w euforii, budzimy się w nowej rzeczywistości, o której nam się zaledwie marzyło. Podejmujemy nowe wyzwania, nowe inicjatywy, do których marzenia nawet nie sięgały. Aktywnie i z pasją uczestniczę w powoływaniu w Polsce struktur Amnesty International, której tak wiele zawdzięczaliśmy w koszmarnych latach osiemdziesiątych, kiedy stawała w obronie polskich więźniów sumienia – dotkliwie represjonowanych czołowych działaczy „Solidarności´ Rzadko kto w Polsce miał wówczas jakiekolwiek pojęcie o prawach człowieka, o istnieniu wspaniałej Amnesty International już nie mówiąc: sami się tego uczyliśmy  Nie były łatwe te pierwsze kroki. Prosząc o podpis pod petycją w obronie ludzi dramatycznie represjonowanych w Pakistanie, Chinach czy Bangladeszu spotykaliśmy się z zupełnym niezrozumieniem – pukaniem się palcem w czoło: – traktowani trochę jak ludzie z kosmosu, bądź często jak działacze jakiejś egzotycznej sekty. W przekonywaniu Polaków do upominania się o uniwersalne ludzkie prawa niezbędne były akceptowane społecznie autorytety ze znanymi twarzami, znanymi nazwiskami. Pomyślałem wówczas o  PEN-Clubie, który z okresu PRL-u pozostawał w najlepszej pamięci Polaków, gronie intelektualistów, którzy w czasach najtrudniejszych zdobywali się na nieustępliwą obronę wartości – tak piórem jak odważną i jednoznaczną postawą. Zapukałem więc do PEN-u, mającego swoją siedzibę w Domu Literata, na Krakowskim. I nie dość, że otworzono mi drzwi i zaproszony zostałem do środka. Spotkałem się z niebywała wręcz serdecznością i niezwykle życzliwym wsparciem dla projektu budowania w Polsce ruchu AI. I od tego czasu „ruszyliśmy”: podpisy pod naszymi petycjami zbierali, obok nikomu nie znanych „nawiedzonych”, najznakomitsi polscy, pisarze, poeci, również aktorzy. A ja nie posiadałem się z dumy siedząc przy jednym stole – zapraszany czasem na spotkania PEN-u, z takimi znakomitościami, jak Artur Międzyrzecki, Julia Hartwig, Jacek Bocheński, wielu innych. I to tam dane mi było poznać Panią Annę Trzeciakowską, wówczas chyba Sekretarza polskiego PEN-u, znakomitą tłumaczkę dzieł literatury angielskiej. I nawiązała się ta zaszczytna dla mnie nić przyjaźni, szczególnie kiedy podejmowaliśmy wspólnie inicjatywy na rzecz uwolnienia konkretnych, niewinnych ofiar, o których wiadomo było, że gdzieś tam, daleko, są torturowani i nieludzko traktowani.

Pamiętam i taką okoliczność. W naszej „wczesnej” Amnesty byliśmy szczególnie uwrażliwieni na łamanie praw człowieka w Chinach i w Tybecie mając żywo w pamięci masakrę na Placu Niebiańskiego Spokoju w tym dniu, kiedy my odrzucaliśmy na śmietnik historii komunizm, a dwa lata później – brutalne zmiażdżenie tybetańskiego powstania. Warszawska Grupa AI adoptowała wówczas  jedną z więzionych i torturowanych tybetańskich mniszek, Adwan Tserung. Pewnego dnia otrzymałem z centrali AI w Londynie kilka wierszy (pieśni) napisanych potajemnie przez te młode dziewczyny w więziennych celach – (był to olbrzymi akt odwagi) i jakimś cudem przerzuconych przez więzienne mury. Otrzymaliśmy te wiersze już przetłumaczone na angielski, z prośbą o ich popularyzację. Zwróciłem się do Pani Anny z prośbą o ich przetłumaczenie – tych jakby hymnów na cześć wolności­­ – na język polski, bo bez tego o żadnej popularyzacji nie mogło być mowy. Po kilku dniach otrzymałem przepiękny tekst, który doprawdy czytało się ze wzruszeniem. A  wkrótce po tym wiersze te recytowane były przez wielką damę polskiej sceny, Maję Komorowską (nikt inny nie potrafiłby wydobyć takiej głębi tych wierszy, zawartej w nich i rozpaczy, i nadziei, jak zrobiła to Wielka Maja) na wielkim proteście przeciwko łamaniu praw człowieka, jaki zorganizowaliśmy w drugą rocznicę masakry na Tiananmen (4.06.1991) przed gmachem chińskiej ambasady. Tysiące ludzi, wielu przedstawicieli OKP (Obywatelski Klub Parlamentarny, – to, co pozostało z „Solidarności”), posłowie, senatorowie, prezydent Warszawy – podówczas Paweł Piskorski, również życzliwy działalności AI, czemu dawał wyraz, inspirujące wystąpienie Henryka Wujca, gorącego obrońcy praw człowieka w każdym czasie i w każdych okolicznościach, tysiące zapalonych zniczy, wzruszający performans zaprezentowany przez „Komunę Otwock”. I te wzruszające wiersze w przekładzie Pani Anny. A lał siarczysty, letni deszcz, co nikomu nie przeszkadzało.

Później były jeszcze dwa czy trzy wymienione listy na temat Jane Austen, mojej ulubionej autorki z okresu studiów anglistycznych, po przeczytaniu przeze mnie jej znakomitej biografii autorstwa Pani Anny, która wiedziała o niej wszystko – i o niezwykłej epoce, w której tworzyła.

Pani Anno, kłaniam się najuniżeniej i dziękuję za tę nić przyjaźni, która mnie nobilituje. Za wszystko, co zrobiła Pani dla praw człowieka i dla Amnesty International. I za to, że mogłem choć w maleńkim fragmencie tego uczestniczyć. Za Pani wspaniałe przekłady wielkich twórczyń angielskiego „Enlightment”, w których zawsze wybrzmiewają te uniwersalne wartości, za które wczoraj wznosiliśmy toast. Które podzielamy. Które nie przeminą. Dzięki takim postawom, jakich Pani jest przez całe swoje życie uosobieniem. Gorąco dziękuję.