Gwiazdka 2018: życzenia pod choinkę

To po prostu skandal, że głęboki emeryt nie mógł znaleźć czasu przed wieczerzą wigilijną na wyjście naprzeciw tej starej polskiej tradycji i na skreślenie świątecznych życzeń. Czynię to więc w pierwszej wolnej chwili, bo nie wyobrażam sobie, żeby tego nie uczynić.

Życzę więc wszystkim moim licznym przyjaciołom i znajomym z różnych życiowych ścieżek, w szczególności tej ostatniej, „ulicznego szlaku” – ale również przecież sobie, żeby świat wyszedł w nadchodzącym roku z turbulencji, w jakie wpadł; żeby wrócił na wyznaczoną mu „od zawsze” drogę wiodącą ku  pogłębianej świadomości, że jesteśmy jedną, ludzką rodziną, że wolność i szacunek dla godności – to niezbywalne prawa każdej istoty ludzkiej. A w przełożeniu na współczesne realia, to przecież nic innego, jak kurs na demokrację i rządy prawa i na wzrastające poczucie odpowiedzialności za stan naszej niepowtarzalnej w swoim pięknie i różnorodności planety.

Mój kraj, przecież mi najbliższy, znalazł się – niestety – w apogeum tych turbulencji, ale jest on tylko niewielką cząstką tej rozedrganej rzeczywistości i sam z tych wstrząsów nie wyjdzie. Może jednak zrobić wiele, żeby świat – choćby ten mu najbliższy, Europa – powrócił na wyznaczony mu kurs; może dołączyć do jednoczących się sił, które z turbulencji wyprowadzają. Życzę więc wszystkim moim rodakom, żeby przebudzili się z somnambulicznego snu – jeśli wciąż w nim tkwią – i opowiedzieli się w nadchodzących wyborach za podstawowymi wartościami, których deficyt jest przyczyną chwilowych rozedrgań: za wolnością, za dominacją prawa w przestrzeni publicznej, za szacunkiem dla godności ludzkiej i swobód obywatelskich,  za równością szans, za międzyludzką solidarnością, za świeckim państwem z zachowaniem szacunku dla wierzących i niewierzących.  Żeby w nadchodzącym roku zdobyli się nie tylko na odwagę protestu przeciwko złu, ale też na mądrość, by obalać dzielące nas mury. Żeby udźwignęli wyzwanie i wznieśli się ponad urazy. Żeby – przy zachowaniu szacunku dla wszelkiej różnorodności – otworzyli się na drugiego człowieka, zaakceptowali z jednej strony jego pragnienie wolności, z drugiej – jego potrzebę sięgania do tradycji. Żeby sprostali wyzwaniu stworzenia przestrzeni dla spełnienia się polskich nadziei (a przecież przesłaniem tych Świąt jest właśnie nadzieja) na lepszą Polskę – bo przecież takie pragnienie tkwi w nas wszystkich, po różnych stronach dzielących nas barykad.

No, a kiedy już złożyłem te życzenia, głęboko tkwiące mi gdzieś z tyłu głowy, przechodzę do bardzo osobistego podsumowania minionego roku. I chcę powiedzieć, że przyniósł mi on tyle adresowanej do mnie ludzkiej życzliwości i ciepła, którym czuję się otulony, że odrzucam wszelkie życzenia typu „żebyś był bogaty”, bo bardziej ubogaconym niż tak, jak się czuję, chyba już być nie sposób. A im więcej czuję tej życzliwości, tym bardziej mnie ona zobowiązuje. Ale są też i drobne zadry, które pragnę z siebie wyrzucić, żeby dłużej nie kłuły.

Jedna związana jest z moją mimowolną „przygodą z panną Krysią” i jej twitterowym wpisem ze mną w tle, która odbiła się internetowym echem. Wśród komentarzy na ten temat znalazłem wiele takich, które namawiały mnie, żeby „nie odpuszczać”,  „dać nauczkę”, żądać prawnej satysfakcji. Przez pewien czas bliski byłem tej myśli, poruszony przede wszystkim tym, że w twitterowej wypowiedzi obrażona była  nazwana „śmieciem” Konstytucja. Przed podjęciem decyzji postanowiłem jednak sięgnąć po mądrość kilku wspaniałych ludzi, autorytetów, do których ta okoliczność mnie zbliżyła. I po przemyśleniu i wzięciu pod uwagę wszystkich odbytych rozmów zmieniłem zdanie: „odpuściłem” i na drogę prawną nie wszedłem. I proszę teraz o wybaczenie wszystkich tych, których tą decyzją zawiodłem, ale chcę też powiedzieć, co o takiej decyzji przesądziło.

Wejście na drogę prawną spowodowałoby niewątpliwie falę internetowego „hejtu” pod moim adresem (grzebanie w jakże długim życiorysie, podłą narrację), co przecież emocjonalnie nie pozostawałoby bez skutków – trzeba by tu i ówdzie reagować, odkłamywać, jakoś się przed „hejtem” bronić. Ponadto wyobrażam sobie już te dziennikarskie telefony z prośbą o komentarz i te spływające z instancji sądowych dokumenty – orzeczenia, wyroki (trudno przewidzieć „w którą stronę”, zależałoby to od wyznaczonych sędziowskich składów), uzasadnienia, również przecież pobudzające emocje; trzeba by się w tym wszystkim grzebać przez wiele miesięcy, bo z chwilą wszczęcia procedury należałoby ją doprowadzić do końca, kto wie, czy nie skończyłoby się na Sądzie Najwyższym. A niezależnie od emocji, ileż by to pochłonęło czasu. W zamian można byłoby oczekiwać – przy wygranej sprawie – skreślonego gdzieś drobnym drukiem słowa „przepraszam” i niewielkiej sumy wpłaconej na WOŚP. A czas jest teraz przecież na wagę złota i warto go przeznaczyć na tę „walkę o wszystko” – na sukces opozycji przy europejskiej i parlamentarnej urnie wyborczej. Więc odpuściłem. Za co rozczarowanych – być może – taką moją decyzją solennie przepraszam i proszę o zrozumienie.

Inna zadra – to wielokrotnie powtarzające się publicznie określenie przy moim nazwisku „założyciel Amnesty International w Polsce”. Potraktował bym to może jako nie warte prostowania medialne nadużycie (czego w przestrzeni publicznej wiele) gdyby nie poczucie, że wyrządza to krzywdę grupie wspaniałych ludzi, z którymi przed ponad ćwierć wiekiem miałem zaszczyt być zaprzyjaźniony, i gdyby ten „założyciel” nie ukazał się w mediach o szerokim zasięgu (GW, wp). Zatem prostuję. I sięgam do wspomnień. A było tak:

Jesień 1989: radość z odzyskania suwerenności, granice Polski wreszcie na oścież otwarte. Do Warszawy przybywa emisariusz Międzynarodowego Sekretariatu Amnesty International Garreth Davies, organizuje spotkanie w Hotelu Forum (dzisiaj Novotel): chce pogratulować byłym polskim więźniom sumienia, w których obronie AI występowała w początkach lat 80-tych, ale też zaapelować do nich o powołanie w wolnej Polsce struktury AI w geście rewanżu za międzynarodowe wsparcie i o kreowanie tego niepowtarzalnego ruchu na rzecz praw  człowieka. Spotkanie przebiegło bardzo uroczyście z jednoznacznym poparciem dla rzuconej inicjatywy, tyle tylko, że jej bezpośredni adresaci zasiadali już w nowo powołanym parlamencie (Obywatelski Klub Parlamentarny) i wchodzili właśnie do rządu Tadeusza Mazowieckiego – zajęci byli do głębi trzewi polskimi sprawami i ich entuzjazm nie przekładał się na realne możliwości. Szczęśliwie, byli też na tym spotkaniu, w dalszych rzędach, szeregowi działacze podziemnej „Solidarności” (dotarłem tam też i ja) i to oni, z pełnym poparciem solidarnościowych parlamentarzystów, podjęli pierwsze działania. W Warszawie spotykaliśmy się, przy kuflu piwa, w osiedlowym klubie przy Grójeckiej, w niezapomnianym gronie: dr Iwona Jakubowska – Branicka, Ewa Tomaszewska (dzisiaj aktywna posłanka PiS) z siostrą i szwagrem, Andrzej Dominiczak, była też Ania, której nazwiska nie pamiętam, może ktoś jeszcze.  Zaczynaliśmy od pisania amnestyjnych listów w oparciu o przesyłane nam z Londynu przez Garretha pierwsze materiały. Wkrótce dowiedzieliśmy się (via Londyn), że podobne grupy istnieją w Gdańsku i Toruniu. Nawiązaliśmy kontakt. Wiosną 1990 spotkaliśmy się w Warszawie i postanowiliśmy zrobić dalszy krok: powołać – w porozumieniu z Międzynarodowym Sekretariatem – ogólnopolskie Stowarzyszenie Amnesty International. Sprawę wzięła w swoje ręce działająca w Gdańsku mec. Orlikowska – Wrońska, pamiętana jako odważny obrońca Adama Michnika w jego głośnym procesie w 1985. Na pierwszym Walnym Zebraniu powołaliśmy pierwszego prezesa Stowarzyszenia, Małgorzatę Tarasiewicz, działaczkę podziemnej „Wolność i pokój” i międzynarodową działaczkę (do dzisiaj) na rzecz praw kobiet. Wszedłem do zarządu Stowarzyszenia obok wspaniałych gdańskich działaczy – Ani Legan, Maćka Nawrota, jakże wielu nazwisk już nie pamiętam – i pozostawałem w nim przez kolejne 10 lat pełniąc w kolejnej, trzeciej kadencji funkcję jego prezesa.

Tak więc powoływaliśmy „polską Amnesty” kreatywnym wysiłkiem wielu osób zaangażowanych w obronę uniwersalnych praw człowieka na całym świecie, a ja skoncentrowałem swoją działalność na budowaniu tego ruchu w Warszawie i na Mazowszu. To prawda, przez kolejne lata nie było dla mnie nic ważniejszego od tej działalności. Warszawa dawała szanse: tu było najłatwiej zaistnieć w mediach, z czego korzystałem pełnymi garściami, i uzyskiwać bezpośrednie wsparcie życzliwych nam parlamentarzystów. Sięgałem jednak szerzej: po powołaniu Warszawskiego Oddziału Stowarzyszenia (któremu „prezesowałem”) i Warszawskiej Grupy AI – grupy pierwszych autentycznych organizatorów amnestyjnych akcji, moich studentów z SGPiS / SGH, z którymi łączyła mnie wieloletnia działalność w podziemnej „S” i których nie musiałem długo do działań w AI przekonywać – zwróciłem się o wsparcie ruchu AI do wspaniałych członków polskiego PEN: naszym pierwszym amnestyjnym „stolikom”, gdzie zbieraliśmy podpisy pod petycjami, towarzyszyli Artur Międzyrzecki, Julia Hartwig, Jacek Bocheński, Anna Trzeciakowska, jakże wielu innych. Wielkim moim / naszym sukcesem było ukazanie się na czołówce „Gazety Wyborczej”, w 30. rocznicę powstania AI (1991), artykułu poświęconego naszej działalności z przesłaniem jej „naczelnego”, Adama Michnika. W manifestacjach przed ambasadą ChRL – wciąż świeża była pamięć o krwawej masakrze na Placu Tiananmen 4 czerwca 1989,  dokładnie w dniu naszych zmieniających Polskę historycznych wyborów – uczestniczyli – obok polityków i intelektualistów – kolejni prezydenci Warszawy, Paweł Piskorski  i Marcin Święcicki. Tak, to prawda, działo się, i była to – obok „Solidarności” – moja najpiękniejsza, niezapomniana życiowa przygoda, której poświęcałem przez blisko 15 lat cały mój czas i w którą wkładałem całe serce – ze wszystkimi tego osobistymi konsekwencjami: to nieuniknione. Ale to sprostowanie w odniesieniu do „założyciela” i „pierwszego prezesa” było konieczne. Kiedy już to napisałem – oddycham z ulgą i kłaniam się najpiękniej moim przyjaciołom z tamtych czasów, wspaniałym ludziom, z którymi miałem zaszczyt współtworzyć ruch Amnesty International w Polsce i równie wspaniałym, z którymi przez wiele lat współdziałałem na rzecz obrony praw człowieka w cieszącej się uznaniem w Międzynarodowym Sekretariacie warszawskiej Grupie 2 AI.

Tych zadr byłoby może więcej, ale na tym poprzestanę, a za przydługie może wspominki z przeszłości przepraszam – ci starzy tak mają!  I jeszcze raz życzę gorąco wszystkim nam, żeby ten rok przyniósł spełnienie naszych polskich marzeń, nadziei, oczekiwań; żeby starczyło nam determinacji i odważnej rozwagi, by nad tym niezmordowanie pracować. Do siego!

Jak wygrać „walkę o wszystko”? Jak sprostać historycznemu wyzwaniu?

Kilka refleksji przed KORD II

Piszę to zawieszony gdzieś między nadzieją i beznadzieją, kuląc się w lęku, kiedy pomyślę o przegranej, ale też w pełni świadom tego, że czym prędzej trzeba z tego skulenia wyjść, znów się wyprostować i robić wszystko co jest w ludzkiej mocy, żeby do tej przegranej nie doszło. Bo ta batalia wyborcza – tym razem wyjątkowa, bo będzie to „walka o wszystko” – sama się przecież nie wygra.

Widzimy wszyscy, co dzieje się za oknem. Kłamstwo w przestrzeni publicznej sięga zenitu.  Polski Sejm sprowadzony został do poziomu politycznego kabaretu. Zrujnowane jest zaufanie do systemu wymiaru sprawiedliwości. Korpus służby publicznej wymieciony został przez partyjną nomenklaturę. „Służby” pozostają na służbie coraz bardziej autorytarnego obozu władzy. Zacieśnia się sojusz tronu z tiarą. Zniszczone są relacje europejskie. I można by tak snuć jeszcze długo. Wszystko to zostało podsumowane z końcem roku publicznym oświadczeniem szefa rządu, że „…jesteśmy najbardziej wolnościową ekipą, od 1989…” i werbalnymi sygnałami, które mają dawać do zrozumienia, że przecież „kochamy Europę”, tylko nieco inaczej. „Nowy wspaniały świat” Aldousa Huxleya czy orwellowska wizja „Roku 1984” atakuje nas z ekranu telewizora i ze szpalt gazet już bezustannie, bo nie chodzi w tym tylko o splugawianie dorobku polskiej demokracji z okresu trzech minionych dekad; bo to jest przede wszystkim walka o polską duszę, bo to jest nękające przekonywanie, że dokonywana dewastacja jest pozyskiwaniem jakiegoś dobra, że czarne jest białe. Pozostaje pytanie, w jakiej mierze jest to przez opinię publiczną „kupowane”, a w jakiej odrzucane. Wszystko to dzieje się w kontekście europejskim: widmo „polexitu” blednie wobec widma przejmowania Europy, którą pokochaliśmy, przez populistycznych troglodytów, którzy chcą zawrócić bieg historii i cofnąć świat o kilka pokoleń, do czasów, kiedy w swoim nacjonalistycznym formacie Europa zmierzała ku przepaści. W którą wpadła!

Słyszymy z ust wielu autorytetów, które nam jeszcze szczęśliwie pozostały (równie szczęśliwie rodzą się nowe!), że zbliżające się wybory – zarówno europejskie, jak parlamentarne – będą właśnie tą „walką o wszystko”: o powrót do jakiejś normalności, o powstrzymanie tej fali wstecznictwa, która sprawia wrażenie, że świat zwariował, o przywrócenie Polsce demokratycznego państwa prawa rządzonego z wyciągnięciem wniosków ze wszystkich dotychczasowych błędów i zaniechań, o pomoc Europie w jej dramatycznym oporze przeciw koalicji złych mocy – od Victora Orbana począwszy, na Matteo Salvinim i Marine le Pen kończąc, zagarniającej po drodze co pomniejszych karłów, którym za sprawą zmanipulowanego suwerena udało się zasiąść u steru niejednego państwa w tej naszej, nie okrzepłej w demokracji, części Starego Kontynentu – bo nie tylko Polski. „Walką o wszystko”: bo jeśli siły demokratyczne nie wygrają tej walki, ten układ spetryfikuje się, skamienieje, i trwać będzie przez kolejne dekady czyniąc swoje potworne dzieło. Trwać będzie do kolejnej katastrofy podobnej do tej, jaką szarpana nacjonalizmami Europa spowodowała przed 80 laty; w najbardziej optymistycznej wersji – do momentu, kiedy pokolenie naszych wnuków lub prawnuków przebudzi się z somnambulicznego snu i powie swoje „non possum”. Gdyby był na to czas, ciekawie byłoby porozważać, jakie złe moce pozwoliły na zaistnienie tego układu: skumulowanie się kryzysów napędzanych wypowiedzianą zachodnim wartościom wojną informacyjną? Spuszczenie ze smyczy postępującej globalizacji? Historyczna amnezja młodszych pokoleń?

Czasu brak, bo larum grają: w całej Europie, ale w Polsce w sposób szczególny. Bo jesteśmy w niej wielkim i ludnym krajem. Bo los usytuował nas w jej szczególnym, newralgiczny miejscu. Bo – w związku z tym – nasze oddziaływanie na dalszy europejski los ma znaczenie. Bo to, co sercu najbliższe – przywrócenie w naszym kraju rządów demokratycznego państwa prawa – będzie miało wpływ nie tylko na losy kilku pokoleń Polaków. Czy damy radę przywrócić Polsce ten zaszczytny tytuł lidera w promowaniu jednej z fundamentalnych europejskich wartości, której na imię „solidarność”, czy też okaże się, że polska „Solidarność” była tylko efemerydą, przypadkowym zbiegiem okoliczności, sympatycznym figlem historii? Czy sprostamy wyzwaniu w tej „walce o wszystko” w nadchodzących europejskich i parlamentarnych wyborach? Jak jesteśmy w ich przededniu do tej walki przygotowani?

Do rozstrzygnięć pozostało już tylko kilka miesięcy. Mamy poza sobą – my, Obywatele, obywatelska opozycja, w tym ta „uliczna” – trzy lata upartego protestu i nie są to lata zmarnowane, bo w ogromnej mierze przyczyniliśmy się do spowalniania tego burzącego wszystko walca. Ale nie są też one w pełni wykorzystane, żeby nie rzec, że w jakiejś mierze stracone. Opozycja parlamentarna nie zdołała w ciągu tych trzech lat „ogarnąć się” po porażce, wyciągnąć z niej niezbędne wnioski, dokonać w oparciu o nie głębokiego audytu, stworzyć program WSPÓLNEJ wizji Polski u samych jej podstaw ustrojowych przy zachowaniu całej gamy różnorodności. Jest dopiero na etapie jakby budzenia się, przekonywania się do – wydawałoby się – oczywistego faktu, że wybory, tą „walkę o wszystko”, wygrywa się takim właśnie programem, obnażającym zło, przeciwko któremu w zmaganiach wyborczych się walczy, ale przede wszystkim przywracającym nadzieję na powrót normalności, autentycznych rządów prawa, cywilizowanego parlamentaryzmu, zaprzestania plemiennych walk, z podpisanym krwią zapewnieniem, że takich zobowiązań się dotrzyma. Opozycja obywatelska, po pierwszym, spontanicznym, masowym zrywie, wytraciła impet, zatomizowała się, co gorsza – popadła w wewnętrzne konflikty. Jej pierwsi liderzy nie sprostali wyzwaniu – ono ich przerosło. Ale – co niezwykle ważne – ona się „nie rozeszła”, nie wróciła do domowego zacisza, na co liczył obóz władzy. Ona – choć w rozbiciu – trwała w swoim stanowczym proteście. I miała po drodze swoje sukcesy. I trwa, choć wciąż nie stanowi obywatelskiej wspólnoty dostatecznie świadomej wyzwania, jakie przed nią stoi – owej „walki o wszystko”. Ta świadomość się dopiero rodzi. Dojrzewa. To dojrzewanie nawet przyspiesza. Jest tylko pytanie, czy nadąży wobec rozpędzonej dynamiki wydarzeń.

Tak więc, lekko nie jest. Ogrom wyzwania nieco przytłacza, a świadomość, że przed nami już tylko kilka miesięcy, chwilami wręcz paraliżuje. Ale ma też efekt odwrotny. Ona również  mobilizuje. Z obserwacji wynika, że ta wielka stawka, o którą toczy się polityczna gra, staje się w coraz większym stopniu oczywistością, zarówno dla polityków, jak dla obywateli. Tylko czy w dostatecznym stopniu? Czy w ciągu tych kilku miesięcy dadzą się poskromić zastarzałe, partyjne egoizmy i dające wciąż o sobie znać liderskie „ego” na rzecz wspólnego dobra, demokracji, rządów prawa? Albo inaczej – żeby zejść z wysokiego „C”: czy nastąpi dostatecznie szybko rozbudzenie się ze złudnego snu, że granie parlamentarną pozycją czy nośnym logo w sytuacji tej „walki o wszystko” jest wchodzeniem w buty trolla pracującego na rzecz autorytarnego władztwa; że krótkowzroczne, egoistyczne „granie na siebie” – tak w kręgach opozycji parlamentarnej, jak obywatelskiej – doprowadzi do katastrofy, po której tak partyjne, jak liderskie aspiracje staną się już tylko przedmiotem kpin wynajętego przez zwycięzców błazna?

W tym kontekście wyłania się nowe, konkretne wyzwanie dla obywatelskiej opozycji: pilne, bo larum grają – wyzwanie na dziś, na jutro, na „już”. Choć czasy są inne i inne mechanizmy – odwołanie się do etosu „Solidarności”. W imię Wielkiej Sprawy. W sytuacji, kiedy kultywowanie wszelakich egoizmów równe jest zdradzie wobec racji stanu Polski, zaprzepaszczaniu losu kilku pokoleń. Temu wyzwaniu na imię: zjednoczyć się, przy zachowaniu wszystkich różnic ideowych, światopoglądowych, programowych, bo o to przyjdzie czas spierać się w przywróconym do cywilizowanych standardów parlamencie. Zjednoczyć się wokół jednego tylko, programowego hasła: przywrócenie Polsce demokracji i rządów prawa, do czego pierwszym krokiem jest pozbawienie władzy tych, którzy ją w tak niecny sposób sprawują. Zjednoczyć się, to znaczy stać się siłą polityczną (Boże uchowaj – partyjną!), wypowiadającą się jednym głosem w tym jedynym punkcie WSPÓLNEGO programu: wygrać wybory.

Jeśli cokolwiek podtrzymuje mój optymizm – to świadomość, iż spora grupa działaczy obywatelskiej opozycji, świadomych wyzwania, noszących okulary „na dalekie widzenie”, już od dość dawna angażuje się na rzecz realizacji tej idei, tego pomysłu, który – choć z trudem wobec naszej atomizacji – dojrzewa i zyskuje coraz szerszą akceptację wśród „uliczników wszelkiej maści”. Pracują think-tanki – ludzie poświęcają wiele czasu debacie, jak to zrobić, żeby przyciągnąć, nie urażając niczyjej tożsamości, okazując pełen szacunek dla różnorodnych wartości, wrażliwości, programów. Ktoś rzucił pomysł zorganizowania kongresu obywateli, obywatelskich ruchów i inicjatyw po to, żeby WSPÓLNIE zweryfikować ten pomysł na zjednoczenie się wokół tego jedynego punktu: wygrać tą „walkę o wszystko”, co przekłada się praktycznie na wygranie dwóch odsłon wyborczych. Oczywiście, chwała pomysłodawcy, który zaproponował demokratycznej opozycji – w dramatycznym momencie naszej historii – platformę stanowiącą być może ostatnią szansę, aby odegrała ona dziejową rolę. Teraz idea kongresu żyje już własnym życiem, przybiera realne kształty, budzi optymizm. Daje szansę na to, że w tej jednej sprawie „walki o wszystko”, o zachowanie demokratycznych pryncypiów ustrojowych naszego kochanego kraju, my, demokraci, obywatele świadomi odpowiedzialności, do której nasze obywatelstwo nas zobowiązuje, wypowiadać się będziemy jednym głosem, pójdziemy razem ponad drugorzędnymi wobec historycznego wyzwania podziałami, staniemy się siłą polityczną z jednakowym dystansem do wszystkich demokratycznych partii politycznych, oferującą im partnerstwo we wspólnej walce o lepszą Polskę, ale też stanowczo domagającą się skuteczności w prowadzeniu tej walki, bowiem teraz nie ma już ani chwili do stracenia.

Ten kongres, ta szansa na naszą polską „jedność w różnorodności” (wiodące hasło Komisji Europejskiej pod przywództwem Jean-Claude Junckera) – to Kongres Obywatelskich Ruchów Demokratycznych, który odbędzie się 5 stycznia 2019 w Warszawie. Będzie to już jego druga odsłona. W pierwszej, tej wrześniowej, mającej miejsce w Łodzi, było jeszcze za wcześnie, żeby – po naszych wewnętrznych turbulencjach, przy wciąż odczuwanych obolałościach – mówić o jakimkolwiek wspólnym programie, choćby na poziomie tego jedynego priorytetu. Jej umiarkowanym sukcesem był sam fakt, że spotkaliśmy się – Obywatele z różnych ruchów i inicjatyw, zarówno tych, które na trwałe zaistniały w publicznym odbiorze i mediach społecznościowych, jak i tych niewielkich, rozsianych po całej Polsce, które wykazywały najwięcej odwagi i determinacji stając w kilkuosobowych grupach przed lokalnymi sądami z napisem „Konstytucja”, bardziej niż w dużych aglomeracjach narażonych na „hejt” i obelgi. Spotkaliśmy się, przypomnieliśmy się sobie nawzajem, bo przecież wszyscy wyrośliśmy z tego samego korzenia i wszystkich nas łączy to samo fundamentalne pragnienie: powstrzymać zło, położyć kres podziałom, fali nienawiści, dewastacji instytucji demokratycznego państwa.

Druga odsłona KORD, ta styczniowa, która wkrótce przed nami, musi przynieść konkret. Musi, jeśli miałaby być niosącą nadzieję szansą na odegranie przez demokratyczną, obywatelską opozycję istotnej roli w tej „walce o wszystko”. Nie odegramy jej w rozproszeniu, choćby inspirowani najszlachetniejszymi intencjami. Odegramy ją wtedy tylko, jeśli zaistniejemy jako spójna, obywatelska wspólnota, z którą demokratyczne partie polityczne będą się liczyć jako z pożytecznym partnerem w ich wyborczej walce. Partnerem, który stanowczo domaga się skuteczności prowadzenia partyjnej kampanii wyborczej, z wzięciem pod uwagę wszelkich zagrożeń, jakie stanowi metoda d’Hondta przekładająca wyniki głosowania na liczbę foteli w parlamentarnych izbach. Partnerem, którego „pożyteczność” nie sprowadza się do dystrybucji wyborczych ulotek, a do pełnego udziału w kampanii prowadzonej w oparciu o program niosący realną nadzieję tym, którzy „nie mają na kogo głosować”, bądź gotowi są zagłosować na narodową prawicę w obawie przed społecznym wykluczeniem. To w ujęciu najbardziej ogólnym, bo w krótkim tekście inaczej się nie da. Natomiast da się to uszczegółowić na styczniowym spotkaniu, bo – w moim rozumieniu – dla przeprowadzenia tej debaty organizowany jest styczniowy KORD.

Nie mam szczypty nadziei, że ta wyborcza „walka o wszystko” w nadchodzącym roku jest do wygrania przez demokratyczne partie opozycyjne bez konstruktywnego udziału obywatelskiej opozycji. Równocześnie jestem głęboko przekonany, że ta walka jest do wygrania, jeśli społeczeństwo obywatelskie zdobędzie się na przemówienie jednym głosem i zaistnienie w tej dramatycznej kampanii wyborczej jako siła wspierająca, ale równocześnie jako uparty, wyrazisty, konsekwentny obywatelski „watchdog”. I myślę, że w dużym stopniu przesądzi o tym styczniowy KORD, a wszystkie swoje nadzieje wiążę z perspektywą wyjścia ze styczniowych obrad z oddechem ulgi. Po tym, jak opowiemy się za jednością w kwestii fundamentalnej: zaistnienia społeczeństwa obywatelskiego w kampanii wyborczej jako wspólnoty dysponującej siłą nacisku, poważnego partnera do rozmów z politykami zarówno na temat wyborczych programów, jak też podziału ról w prowadzonej kampanii. Po tym, jak się okaże, że w tej wielkiej sprawie, która przesądzić może o przyszłości Polski na wiele lat, zdolni jesteśmy na wzniesienie się ponad podziały, różnice, nawet poranienia – na okazanie sobie niezbędnej szczypty zaufania.

Dlatego apeluję do wszystkich, którym demokratyczna, europejska, przyjazna światu Polska jest miła – do moich Przyjaciół i Znajomych, do Obywateli, którzy to przeczytają, do regionów, ruchów, inicjatyw (tych dużych i tych małych, tych z „logo” i bez „loga”): przybywajcie na ten KORD, rejestrujcie się co szybciej. Czekać tam na Was będzie podpisana już przez wiele obywatelskich organizacji Karta Zasad (funkcjonowania) Środowisk Obywatelskich, czekać będą zręby brzegowego obywatelskiego programu i zarys propozycji wspólnych działań: wszystko to otwarte na obywatelską debatę. Przybywajcie w poczuciu Waszej – teraz na wagę złota – obywatelskiej odpowiedzialności, żeby wspólnie wygrać tę „walkę o wszystko”. Czekać tam na Was będzie nadzieja: przybywajcie, żeby ją przygarnąć, rozbudzić, podać dalej!

Cóż powiedzieć mogę więcej?

 

Fragment historii najnowszej: 30. rocznica historycznej debaty

Przeżywamy rok rocznic. Historycznych. Ważnych. A kto pamięta tą?

Dzisiaj, 30 listopada 2018, mija od tego wydarzenia dokładnie 30 lat. „Nieznany mężczyzna z wąsem” po raz pierwszy od wprowadzenia stanu wojennego ukazuje się na ekranie reżimowej telewizji jako Lech Wałęsa. Przewodniczący NSZZ „Solidarność” (wciąż jeszcze nie uznawanej, w przestrzeni publicznej nie istniejącej) przystępuje do publicznej debaty z Alfredem Miodowiczem, przewodniczącym reżimowej OPZZ (Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych). Lech, wówczas jeszcze nie polityk, a elektryk, na skutek represji zwolniony ze Stoczni im. Lenina w Gdańsku, wykształcenie podstawowe i dwuletnia „zawodówka”, charyzmatyczny trybun ludowy, ale z zerowym doświadczeniem w poruszaniu się w języku polityki, staje do telewizyjnej debaty z Alfredem Miodowiczem, w PRL – „od zawsze” działaczem, doskonale „otartym” w polityce, podówczas posłem na Sejm PRL, członkiem Komitetu Centralnego i Biura Politycznego PZPR – najwyższych władz Polski Ludowej. Wynegocjowana debata (wówczas jeszcze przez wciąż zdelegalizowaną „Solidarność”, nie bez udziału Kościoła) miała niewątpliwie na celu – w zamierzeniu władz – zniszczenie obrazu  legendarnego Wałęsy, pokazanie go jako osoby prymitywnej, nie rozumiejącej niczego z wielkiej polityki i rządzących światem imperatywów.

Tymczasem staje się inaczej. Myślę, że po raz pierwszy w tej debacie Lech Wałęsa zaprezentował się jako „zwierze polityczne”, wykazał swoją niebywałą intuicję, publicznie raził trafnością argumentów. Lech Wałęsa tą debatę zdecydowanie wygrał (a ja ją z wypiekami na twarzy śledziłem), i to tak w oczach przeciętnego Kowalskiego, jak w odbiorze ówczesnej elity komunistycznej władzy.

I to był moment przełomowy. To ta debata w sposób niezwykły ukształtowała wówczas społeczne klimaty – w szerokich warstwach społeczeństwa przywróciła nadzieję. To ta debata uświadomiła ostatecznie sprawującym wówczas władzę, że są już tylko dwie drogi: albo tragiczna w skutkach i wątpliwa w efektach (wobec panującej wówczas sytuacji międzynarodowej) dalsza konfrontacja, albo podjęcie trudnego dialogu. To ta debata otworzyła drogę do Okrągłego Stołu, a w jego konsekwencji – do powtórnego zalegalizowania niezależnego od partii związku zawodowego (to się w „obozie socjalistycznym” nie mieściło w głowie!), do kontraktowych, pół-wolnych wyborów, w których – dzięki uchyleniu rąbka wolności – „Solidarność” odniosła spektakularne zwycięstwo, a w dalszym, błyskawicznym biegu wydarzeń – do odzyskania przez Polskę w pełni suwerennego bytu, spełnienia marzeń wielu pokoleń. O „wiośnie ludów” w naszej części Europy, którą umożliwiła ta sekwencja polskich wydarzeń, już tylko wspomnę.

Panie Lechu, ja, szary obywatel III Rzeczypospolitej, a przez to również obywatel niepowtarzalnej wspólnoty wolnych narodów, Unii Europejskiej, najgoręcej Panu dziękuję, a myślę, że wraz ze mną dziękują Panu miliony Polaków. Nie za tą przyrodzoną Panu intuicję i polityczny instynkt: tym obdarzyła Pana – tym razem wyjątkowo Polsce przychylna – Opatrzność. Dziękuję Panu za Pana determinację w korzystaniu z tych przyrodzonych Panu darów, za Pana szlachetny upór, za to, że na każdym zakręcie galopującej historii wybiera Pan konsekwentnie pozostawanie po dobrej stronie mocy. I myślę, że 30 rocznica Pana starcia z emisariuszem złych mocy – zaistnienia przez Pana w nowej roli, którą ostatecznie utrwalił Pan w swoim słynnym przemówieniu adresowanym do amerykańskiego Kongresu rozpoczynając je słowami „My Naród…”, jest dobrą okazją do przekazania tych gorących podziękowań. Z taką nurtującą mnie gdzieś myślą, że ta rola, którą dobry los Pana obdarzył, wcale się jeszcze nie skończyła…