Co dalej? Diagnoza potrzebna od zaraz

Środek lata, kanikuła. Parlamentarzyści na urlopach. Czas na refleksje: pojawia się ich wiele, zatem pozwalam sobie dorzucić również własne. A myśli się kłębią, bo wydaje się, że wirtualny świat matrixu coraz bardziej staje się naszą rzeczywistością. Choćby te zaskakujące czterdzieści procent poparcia dla rządów „dobrej zmiany” po najliczniejszych w okresie jej funkcjonowania obywatelskich protestach, które objęły całą Polskę, włącznie z jej prowincją i przyciągnęły obojętne dotychczas najmłodsze pokolenie Polaków.

Wydaje mi się, że to zaskoczenie wynika z wciąż zbyt płytko definiowanej – w powszechnym przekazie – sytuacji, w jakiej znalazła się Polska i blisko 40. milionowa wspólnota jej mieszkańców po tym, jak władzę zdobyło narodowo-konserwatywne „Prawo i Sprawiedliwość”. Na sytuacją tą składają się dwa uzupełniające się czynniki: do bólu konsekwentna realizacja ideowego programu PiS, bez przebierania w środkach i poziom „uczestniczenia w demokracji” – obywatelskiej wrażliwości „Jana Kowalskiego”.

Ośmielam się pokusić o skreślenie zarysu tej brakującej mi wciąż definicji, która winna być podstawą do szukania odpowiedzi na pytanie „co dalej”, zdając sobie sprawę, że będzie to subiektywne, emocjonalne i oparte wyłącznie na osobistej obserwacji i doświadczeniu. Zacznę od PiS.

To coś więcej, niż partia polityczna; to ideologiczna formacja, której populizm ujawnia się już w przekłamanej nazwie, bo w jej programie nie chodzi ani o prawo, ani o sprawiedliwość. Emanacją jej jest jeden człowiek, Jarosław Kaczyński i jego obłędny pomysł na Polskę, której wzorcem miałby być schyłkowy okres II Rzeczpospolitej, a to pokrywa się z czasem narastających nacjonalizmów, wzajemnych wrogości, chronienia się przed lękami w kokonach własnych państw, coraz bardziej zamkniętych, coraz bardziej nieufnych wobec „obcego”. To pomysł na Polskę budowaną na narodowych mitach, zapatrzoną w przeszłość, której siłą ma być narodowa duma i głębokie  poczucie plemienności. To ważne: ten pomysł nie jest nowy, rodził się od zarania kariery politycznej JK z początkiem III RP, wcześniej działacza demokratycznej opozycji niewiele wyróżniającego się od setek aktywistów. Znalazł swój wyraz w powołanej z początkiem 1990 pierwszej po transformacji partii politycznej, Porozumienie Centrum. Narodowo-konserwatywny „zakon” JK (tak się wówczas o PC mówiło) powstał w kontrze do liberalnego skrzydła solidarnościowych liderów –  zaledwie od miesięcy osadzonych w rolach polityków – realizujących wizję Polski otwartej na świat i na kształtujące się od wczesnego powojnia „wartości europejskie”, odcinającej „grubą linią” dzielenie Polaków, odcinającej się od rewanżyzmu na rzecz społecznego kompromisu i pojednania, co zdobyło tak wielkie uznanie całego zachodniego świata. Na czele „zakonu” od początku stanął Wieki Mistrz, „wódz”, młody charyzmatyczny polityk, sprawny taktyk – nigdy strateg. W walce politycznej, jaka wówczas podzieliła środowisko „Solidarności”, zaangażował się w kampanię na rzecz prezydentury Lecha Wałęsy widząc w niekwestionowanym wówczas autorytecie polskiego przywódcy narzędzie do realizacji swojej wizji. Koniunktura okazała się sprzyjająca: po sukcesie wyborczym LW, „wódz” objął strategiczne stanowisko szefa prezydenckiej kancelarii, brat bliźniak – kolejne, szefa BBN. Miał nie byle jakie zaplecze, bo debata nad przyszłym kształtem Polski obecna była w środowisku opozycyjnym od dawna – od późnych lat 70-tych: z nazwisk wciąż na pierwszych stronach gazet byli to Dorn, Macierewicz, Lipiński, Zalewski, Glapiński, dziś po różnych stronach barykady. „Wódz” nie przewidział jednego – niezawodnego instynktu politycznego Lecha, który dostrzegł zagrożenie i wkrótce z hukiem pozbył się obu braci ze swego otoczenia. A tego „wódz” nie wybacza: popierany do niedawna prezydent staje się „Bolkiem” (to paliwo do dalszej walki) i w oparciu o środowiska narodowe „wódz” prowadzi „marsz na Belweder” (1993).

To wszystko „w pigułce”, w przeogromnym uproszczeniu, bo „działo się” w tych pierwszych latach transformacji – oj, działo: kluby, frakcje, partyjki, jednodniowe koalicje – odreagowywanie się na „jedną i jedynie słuszną”. Mistrzowsko lawirował w tym wszystkim również JK, wciąż jednak, z żelazną konsekwencją forsując swoje – tragiczne, bo ciągnące kraj wstecz, ugruntowujące stereotyp jego zaściankowości – „przesłanie dla Polski”. Miewał krótkotrwałe sukcesy: powołanie gabinetu Jana Olszewskiego z wpływowym Antonim Maciarewiczem (1991–1992, padł po naszpikowanym kłamstwem lustracyjnym wzmożeniu, słynnej „nocy teczek”), zwycięstwo wyborcze w 2005 dopiero co utworzonego na gruzach PC „Prawa i Sprawiedliwości” z zapowiedzią budowy IV RP  (egzotyczna koalicja z LPR i „Samoobroną” przetrwała dwa lata). „Wódz” ze swoją ideą nie mieścił się w realiach otaczającego go świata, wydawał się nawet nie groźny, choć drażnił ignorowaniem – nie przyjmowaniem do wiadomości – państwa, w którym funkcjonował. Do dziś wydaje mi się, że sam przestał już wierzyć w możliwość realizacji swojej wyimaginowanej „misji”. I nagle TO się stało!

Dla historyków to nic nowego, że na polityczne przełomy, czasem zaskakujące, składa się wiele czynników tworząc wektor, który przesądza. Znamy to również z polskich dziejów, nie tak znów odległych. Odzyskanie suwerennej polskiej państwowości w 1918 prawdopodobnie nie byłoby możliwe – nic nie ujmując wagi niepodległościowej walce prowadzonej przez Komendanta – bez 13-go punktu w orędziu Woodrowa Wilsona, a to z kolei – bez zaprzyjaźnienia amerykańskiego prezydenta z Ignacym Paderewskim. W ’89-tym bezprecedensowa działalność polskiej „Solidarności” nie miałaby szans zapoczątkowania Jesieni Narodów, wyjścia Polski spod sfery wpływów podówczas jeszcze sowieckich, wybicia się na pełną niepodległość, gdyby nie układ światowych sił politycznych –  gorbaczowowskiej „pierestrojki”, twardej polityki Ronalda Reagana i Margaret Thatcher na rzecz poszerzenia w Europie „strefy demokracji”, płynącego z Watykanu jednoznacznego wsparcia ze strony „polskiego” papieża. Tak było i tym razem, bo „Prawo i Sprawiedliwość” nie osiągnęła swego wyborczego sukcesu w październiku 2015 siłą swojego przesłania odwołującego się do plemienności, do narodowej dumy i narodowych mitów, często toksycznych: to było tylko „wartością dodaną”. PiS zgarnął pulę, która – przez nikogo nie strzeżona – leżała na stole. Na wektor, który przesądził, złożyły się niewybaczalne zaniechania ekipy dotychczas rządzącej (obok jej niewątpliwych sukcesów), pycha sprawujących władzę polityków, dominująca chęć zmiany przy braku alternatywy wobec rozsypanej lewicy, wreszcie – narastające społeczne lęki w związku z „syndromem uchodźców”, wobec którego Europa, w szczycie swego tożsamościowego kryzysu, wydawała się bezsilna.

I tak 19 procent Polaków uprawnionych do głosowania dała zwycięskiej partii większość parlamentarną: to sytuacja w III RP bez precedensu. Równocześnie do polskiego Sejmu przeniknął nurt jawnie faszyzujący: egzotyczna partia rockowego muzyka, Pawła Kukiza, niewiele różniąca się swoim programem od skrajnie eurosceptycznego ugrupowania Korwina Mikke, wprowadziła do parlamentu pięciu posłów z faszyzującego Ruchu Narodowego, włącznie z „twarzą” tego ugrupowania, Robertem Winnickim. A to daje już PiS-owi zaplecze bliskie większości konstytucyjnej zdolnej zmienić ustrój państwa!

O tym, co działo się dalej – jak od pierwszych dni rządów PiS przebiegała destrukcja państwa prawa – na ogół pamiętamy, wydało mi się jednak zasadne przypomnieć, skąd się to wzięło: że nie jest to „wypadek przy pracy”, działanie politycznego oszołoma, który uzyskał władzę. Że jest to przez lata planowany, obłędny, zamach na demokratyczny ustrój III RP – autentyczny zamach stanu. Doszła do tego naszpikowana nienawiścią chęć zemsty za upokorzenia, jakich we własnym mniemaniu doznał, myślę, że – po „10 kwietnia” – również wypychanie z siebie poczucia winy za znaczny udział w dojściu do katastrofy i śmierci brata. Widać jak na dłoni, że idzie to taranem, w sposób przemyślany, w dodatku wielotorowo. W pierwszym rzędzie poprzez wyrafinowany dobór wykonawców tej ustrojowej wolty: wąskiego grona tych najbardziej zaufanych, współtwórców „zakonu”; kilku postaci głęboko uwikłanych w PRL, które uzyskały rozgrzeszenie i stanowiska w zamian za pełną lojalność i nie mają się gdzie cofnąć; kilku wyselekcjonowanych cyników i pieczeniarzy, o których wiadomo, że kariera ważniejsza jest dla nich od twarzy – nawet akolici ceniący sobie twarz, widząc co się dzieje, odeszli. Kolejny „tor” do uzyskania władzy absolutnej – to założenie, że cel uświęca środki; to populistyczna demagogia, zarządzanie lękami – broń wyjątkowo rażąca, uparcie powtarzane kłamstwa i insynuacje, wreszcie „tyrania większości parlamentarnej” – tak określił łamanie w polskim Sejmie wszelkich cywilizowanych standardów znany historyk idei, skądinąd konserwatysta, prof. Marcin Król powołując się na J.S.Milla. A kłamstwo w ustach czołowych, sprawujących władzę, polityków, to nie tam zwykłe mijanie się z prawdą: to „słowa zmieniane chytrze przez krętaczy” – jak ujął to znakomity poeta w „Kwiatach polskich”; zawłaszczone zostały w ten sposób tak istotne pojęcia, jak „naród”, czy „patriotyzm”. To uparte powtarzanie, że białe jest czarne, że słowa nienawiści siane są przez tych, którzy zapalają przed gmachem sądu światełko nadziei, że uchodźca – to potencjalny terrorysta, że prawo unijne w sporze o łamanie konstytucji jest „po naszej stronie”, a to już tworzy „fakty alternatywne”, tzn. fakt przeciwko faktowi, tzn. że wszystko jest relatywne, o prawdzie trzeba zapomnieć – pozostała już tylko postprawda. Dochodzi do tego niszczenie narodowych autorytetów: metoda znana z historii 20. wieku – dla złamania „ducha narodu”, jego autorytety, elity, wyniszczane były drogą fizycznej eksterminacji. Dzisiaj nie dokonuje tego wróg zewnętrzny, a ponadto inny jest świat i inne dostępne w nim środki. Wystarczy dokładnie „obgównić” tych, którzy budowali zręby III RP i jej wizerunek (od tego są lobbyści, agenci wpływu, trolle i cały „narodowy” aparat środków przekazu), a później, zniesławionych, wyeliminować ze sfery publicznej, z programami szkolnymi włącznie. Ktoś z kręgu władzy haniebnie to skomentuje: „normalna wymiana elit”. I   tak to odbiera mój oszołomiony „Jan Kowalski”, a z chwilą kiedy da się przekonać atakowany codziennie „paskami nienawiści” w narodowej TVP Info – dołącza do sekty, staje się wyznawcą (bo w coś trzeba wierzyć); dołącza do twardego elektoratu.

Dobór wykonawców, przyjęte metody – OK; to teraz kilka słów o narzędziach niezbędnych do wykonania haniebnej operacji na organizmie państwa. Te narzędzia – to pełna dyspozycyjność instytucji, przejęcie ich przez aparat partyjny, pozbawienie ich autonomii. To przeciwko temu wychodzimy na ulice w naszych protestach, ale byłoby dobrze, żeby towarzyszyła temu świadomość, iż za każdym razem protestujemy nie tylko w sytuacji zagrożenia naszych indywidualnych, obywatelskich swobód; także w sytuacji zagrożenia dla demokratycznego ładu Rzeczypospolitej, dla przynależności do europejskiej wspólnoty wolnych narodów. To, z czego młoda, nie do końca jeszcze okrzepła demokracja w Polsce została dotychczas wykastrowana – to Trybunał Konstytucyjny; to korpus Służby Cywilnej; to obywatelska misja elektronicznych mediów publicznych; to system edukacji – choć niedoskonały, aspirujący do kształtowania postaw przystosowujących do funkcjonowania w realiach współczesnego świata, we wspólnej Europie, w kulturze otwartości szukającej  kompromisów, pojednania; to niezawisłość sądów powszechnych gwarantowana konstytucyjnym zapisem ich ustroju. Wciąż jeszcze trwa operacja kastracyjna na organizmie Sądu Najwyższego, gwaranta rzetelności wyborów powszechnych i niezwykle ważnej w procesie trójpodziału władzy Krajowej Rady Sądowniczej: co do wyników tej operacji – nie mam złudzeń. Do pełnej dyktatorskiej władzy, która pozwoliłaby na ostateczne ustrojowe cięcie, kilku narzędzi jeszcze brakuje:  odkłamujących rzeczywistość mediów niepublicznych, aspirujących do egzekwowania obywatelskiej woli samorządów, dopuszczających nieskrępowaną realizację pomysłów na lepszy świat organizacji pozarządowych. Zapowiedź przejęcia tych narzędzi artykułowana jest już bez kamuflaży, a ogień zaporowy we wszystkich tych kierunkach już trwa – grunt jest przygotowywany. Wprost banalne są propagandowe hasła trwających już kampanii, bo jako żywo wyjęte z dobrze znanej retoryki wszystkich znanych z przeszłości i trwających do dziś reżimów   autorytarnych: korupcja niszcząca ludową sprawiedliwość, obce wpływy, płynące z zagranicy środki, działalność agenturalna.

Wydaje mi się, że na kilka słów w tych rozważaniach zasługuje chwilowe, na mgnienie oka, zatrzymanie niszczącego walca spowodowane prezydenckim wetem. Przeraża mnie już sam fakt, że zjawisko w funkcjonowaniu państwa normalne, zawetowanie ustawy, urosło w przekazach medialnych co najmniej do ragi wydarzenia roku, co świadczy, w jakich żyjemy realiach. Nie jestem zwolennikiem teorii spiskowych, nie daję wiary ustawce. Człowiek, którego ustawiono formalnie jako osobę publiczną numer jeden, wielokrotnie upokarzany i ośmieszany, po prostu nie wytrzymał, puściły hamulce – może również pod wpływem rodziny, bliskich, przyjaciół. Cóż więc zrobił? Upomniał się o niewielki fragment odbieranych mu prezydenckich prerogatyw. To incydent, który – jak zdecydował „wódz” – szybko ma być zapomniany. Dekonstrukcja władzy – to żart, który przez tydzień stał się pożywką medialnych debat. Błąd w przekazie publicznym zostanie naprawiony – prezydent powróci w nim na właściwe mu miejsce, będzie przyjazna kohabitacja, bo nawet nie „szorstka przyjaźń”. PAD jest trwałym elementem „dobrej zmiany”, wie, że SN ma być zawłaszczony, bo nie ma innej drogi do realizacji Polski „powstałej z kolan”. Wie o tym także, że nie ma ruchu: budowa własnego obozu politycznego wbrew głównemu nurtowi PiS-u – to mrzonka, powrót do środowiska akademickiego – niemożliwy. Jest młody, inteligentny, ambitny – szkoda życia. Tak wybrał.  Wyszło nawet nieźle.  Miliony Polaków, do których trafił PiS-owski przekaz o „narodowym wzmożeniu” poparty doraźnym wsparciem socjalnym, których jednak zniesmaczała nadmierna hucpa w trybie wprowadzania „reform” (tzw. miękki elektorat), przyjęła prezydenckie weto z ulgą: będzie jak miało być, tylko bardziej elegancko. I „szklany sufit” pękł – wyszło ponad 40 procent poparcia.

Już w połowie parlamentarnej kadencji nasuwają się bliskie rozpaczy pytania: jak odebrać PiS-owi ten miękki elektorat, bez którego odebranie władzy „dobrej zmianie” przy urnach wyborczych nie wydaje się możliwe, jak go pozyskać dla obrony demokracji? Jak powstrzymać destrukcję państwa prawa, niszczenie polskiego historycznego sukcesu? Jak przeciwstawiać się pełzającej faszyzacji Polski,  grasującym po ulicach, chronionym przez służby, hordom z biało-czerwonymi opaskami na ramieniu z symbolem Polski Walczącej i podnoszącym to ramię w geście „Heil und Sieg”, wrzeszczącym „Polska dla Polaków”, bezkarnie napadającym na cudzoziemców, hańbiącym imię Polski w oczach cywilizowanego świata? Jak docierać do rodaków z przekazem, że coraz bardziej czytelna propozycja dla Polski ze strony sprawujących władzę – to realizacja endeckich marzeń, budowa odgrodzonego murem europejskiego skansenu, Katolickiego Państwa Narodu Polskiego? Jak walczyć z powracającym stereotypem Polski zaściankowej, a bronić wizerunku Polski otwartej na świat, na europejskie wartości, po prostu przyjaznej? Jak przeciwdziałać zamachowi na militarne bezpieczeństwo kraju wobec obłędu bezkarnego urzędnika sprawującego nadzór nad jego siłami zbrojnymi, organizowaniu bojówek pod jego osobistym nadzorem nastawionych na tłumienie społecznych protestów? Jak przeciwstawiać się wypychaniu z Polski Europy, odcinania metodą „salami”, plasterek po plasterku, jej związków z europejskimi instytucjami, zniechęcania rodaków do historycznego europejskiego projektu, burzenia sąsiedzkich relacji, antagonizowania przyjaciół  w międzynarodowych gremiach, sączenia wrogości odwołując się do demonów przeszłości?

Jak?

*                   *                   *

Żeby zarys definicji, o którym mowa na wstępie, dopełnić, trzeba monetę odwrócić, spojrzeć na jej rewers, tam, skąd oczekuje się odpowiedzi na skreślone wyżej, dramatyczne pytania. Czym jednak jest ten rewers, gdzie go szukać? Jeśli połowa Polaków, tych zorientowanych bardziej plemiennie, do których dociera przekaz „narodowego wzmożenia”, lub choćby życzliwie obojętnych wobec tych haseł, w powszechnym odbiorze postrzegana jest jako PiS, jak należy określić tę drugą połowę, od zaangażowanych do głębi trzewi w protest przeciwko niszczeniu historycznej szansy począwszy, kończąc na tych, których lekko tylko drażni odchodzenie od demokracji, cokolwiek pojęcie to miałoby  znaczyć? Spójnego pojęcia dla nie-PiS-u brak, co w pluralistycznym społeczeństwie jest normalne, co jednak w sytuacji zagrożenia ustrojowym zamachem stanu niezwykle utrudnia wypracowanie wspólnej diagnozy i strategii oporu.

Opozycja parlamentarna, politycy, w ciągu minionych dwóch lat wybitnie nie odrobili lekcji po oblanym egzaminie z wyborów 2015, które wpędziły Polskę w tunel, w którym na razie nie widać światła. Nie dokonali rachunku sumienia, nie przeprowadzili audytu ze swoich dokonań – bo to przecież w końcu oni skutecznie zasypywali w ciągu ostatnich lat przepaść cywilizacyjną, jaka dzieliła nas od Zachodu, skutecznie zmieniali zewnętrzne oblicze kraju, budowali jego nowy wizerunek w przestrzeni międzynarodowej – ale również z popełnionych kardynalnych błędów i zaniechań. To niewybaczalny, kolejny błąd, który już się mści i będzie się mścił w przyszłości na ich historycznym wizerunku. Teraz toczą trudną, nierówną walkę z parlamentarnym szaleństwem w stanowieniu niekonstytucyjnego prawa, której skutkiem jest jedynie przenikanie do opinii publicznej „parlamentarnej tyranii”. Reaktywni, bazujący na negacji, nie zdobywający się na konstruktywny, wspólny program walki z „dobrą zmianą”, oporni co do decyzji o zmianie przywództwa, a zatem – ze starymi, zużytymi twarzami – nie zdolni również do przewodzenia społecznemu protestowi – na „wiecowych” scenach witani są, delikatnie mówiąc, bez entuzjazmu. Coś jednak drga, szkoda, że dopiero po dwóch latach. Wyłaniają się młodzi liderzy, świetnie przygotowani merytorycznie, mówiący już innym językiem, trafiający nim do rówieśników. To promyk nadziei na głębsze zmiany w tym środowisku, bo wyborów parlamentarnych nie wygrywają najgłębiej nawet motywowane ruchy społeczne, a partie polityczne, do sukcesu wyborczego, obok motywacji, niezbędne są struktury i środki. Tego zmienić się nie da. Dodać trzeba: na politycznej scenie pojawia się nowa partia z coraz większą szansą na parlamentarne fotele. Ma argumenty, program, mówi językiem dla ludzi zrozumiałym. Wygląda na to, że to  przyszłość polskiej lewicy, jakaś perspektywa jej odbudowy. Życzę jej powodzenia.

To ci ze świecznika, których widujemy w mediach, ewentualni beneficjenci „słupków poparcia”, ważni aktorzy gry politycznej, ale nie stanowiący siły sprawczej. Siłą sprawczą, która może powstrzymać ostateczną destrukcję i przywrócić demokratyczne państwo prawa (ale wcale nie musi) jest ta „druga połowa”, ten nie-PiS, miliony Polaków, którym z „dobrą zmianą” nie po drodze. Na ulice, w protestach,  wychodziło nas 10, 20, 50 tysięcy – w Paryżu byłoby pół miliona, może więcej. Tacy jesteśmy, ukształtowani przez historię: zaciekle krytykujący przy biesiadnym stole, przed ekranem telewizora, mniej chętnie „uczestniczący w demokracji”. Ci co wyszli – to społeczeństwo obywatelskie, wciąż kruche, bo kiedy miało stwardnieć – demokracji uczyliśmy się zaledwie przez ćwierćwiecze. Ale nic to, wciąż nas przybywa, a jak wiadomo, historię tworzą elity – te najbardziej autentyczne, obdarzone społeczną wrażliwością, skłonne do determinacji, gotowe do poniesienia choćby drobnych ofiar: Polskie Państwo Podziemne, fenomen walki z nazistowskim najeźdźcą w okupowanej Europie, tworzyło niespełna pół miliona, podobnie było w podziemnej „Solidarności”. Szkoda tylko, że spontaniczny, społeczny protest z pierwszych miesięcy destrukcji rządów prawa przytłumiony został małością równie spontanicznie wyłonionych liderów: przewodzący protestom KOD poniósł wizerunkową porażkę. Coś jednak po sobie z tamtego czasu pozostawił – efekt uboczny, ale nie do przecenienia: wzajemne policzenie się i rozpoznanie, zadzierzgnięte przyjaźnie i zrodzone stąd relacje, które zaowocowały setkami rozsianych po Polsce, zdeterminowanych grup działania. One pozostaną trwałym elementem społecznej opozycji dokąd będzie ona Polsce potrzebna, działając – zależnie od wrażliwości – w dalszym ciągu pod logiem KOD lub jakimkolwiek innym.

Porażka KOD-u – to nie jedyna lekcja o nas samych, jaką pobieraliśmy w ciągu dwóch lat obywatelskich protestów. Inna dotyczy narracji. Z przykrością obserwowałem, jak łatwo przejmujemy od politycznego przeciwnika język, który jest jego orężem, prowadząc „wiecowy dyskurs” na narzuconych nam zasadach: język agresji, gróźb, czasem kierowanych „ad personam” epitetów. Nie ulega przecież najmniejszej wątpliwości, że to „z tamtej strony”, z ust jej przywódców, padały i wciąż  padają dzielące Polaków najcięższe obelgi, pomówienia, słowa nienawiści. Choćby niewielka ich część przejęta przez występujących na naszych „scenach” mówców, przez animatorów, przez wypowiadających się na naszych portalach internautów, daje pretekst do kolejnego kłamstwa, że to z naszej strony słychać „hejt”. Atoli  znacznie jeszcze ważniejsze jest to, że w szerokim odbiorze publicznym przestajemy się różnić, że nawet wśród naszych sympatyków, ale tych, którzy nie uczestniczą w manifestacjach, nie tworzą tego niepowtarzalnego klimatu wspólnoty pokojowo  protestującej przeciwko zawłaszczaniu naszych obywatelskich swobód, rodzi się obraz po prostu anty-PiS-u, biało-czarna klisza „za” i „przeciw”. A nie chodzi przecież o to, żeby „on siedział” (co nie jest ani realne, ani mądre), ale o to, żeby „on” przestał niszczyć Polskę. A jeszcze inna lekcja – to na ile nas stać, w jakim stopniu my, o-b-y-w-a-t-e-l-e, jesteśmy zdeterminowani angażować się, jaką wartością jest dla nas demokracja, pluralizm, prawa człowieka. Prof. Radosław Markowski, w zawsze interesującej i błyskotliwej wypowiedzi w przestrzeni publicznej, dokonał rozróżnienia: „obywatel etatowy” i „obywatel incydentalny” – ten, który wtedy, kiedy już trawa skoszona, nie ma akurat towarzyskiego bridża, pogoda jaka taka… ; niewiele można dodać.

Ostatnie masowe protesty pozwalają przypuszczać, że lekcje zostały choć częściowo odrobione. Było mniej krzykliwie, a bardziej merytorycznie, było więcej skupienia. W przestrzeni protestów mniej było partyjnych „logo”, które wielu odrzucają. Na scenach mniej było polityków kojarzących się z zaniechaniami poprzednich ekip, a częściej pojawiali się ci nowi, mówiący językiem, który trafia, bo niesie przesłanie osadzone w faktach – nie w emocjach, nie rzadko przecież agresywnych. Wśród społecznych liderów mniej było „lansu”, mikrofon częściej przechodził w ręce „zwykłych ludzi”.

Zwracało uwagę, że wśród liderów i organizatorów dominowały kobiety. Odbieram to z radością, jako dobry sygnał: panie niejednokrotnie dawały świadectwo swojej nieustępliwości, jednocześnie łagodząc formę. Są przy tym silnie zmotywowane i nie sprowadzałbym tego tylko do problemu aborcji. Niewątpliwy sukces „czarnych parasolek” był możliwy dlatego, że rezygnacja z ustawy antyaborcyjnej nie powodowała zahamowania procesu przechwytywania narzędzi niezbędnych do przeprowadzenia zmian ustrojowych; powodowała tylko pewne rozczarowanie radykalnego elektoratu, któremu obiecano powrót do sprawy po uspokojeniu nastrojów. Tu można było chwilowo ustąpić. A motywacja polskich kobiet jest znacznie głębsza. Ideologiczne założenia „dobrej zmiany”, co najmniej podejrzliwe wobec postulatu równości płci, chcą i w tym obszarze cofnąć koło historii przypisując kobiecie przede wszystkim rolę matki i spoiwa rodziny, a to rzutowałoby na pozycję kobiety we wspólnocie i w znacznym stopniu utrudniało realizację indywidualnych aspiracji. Jest o co walczyć!

Rzecz nie do przecenienia: w ostatnich protestach licznie uczestniczyli młodzi Polacy, nawet ci najmłodsi, pokolenie moich wnuków. Do dziś nie jest do końca jasne, co było siła sprawczą. Czy odżegnujący się od polityki, postrzegający ją przede wszystkim jako odrażającą walkę o słupki poparcia, zdali sobie nagle sprawę, że polityka – wbrew ich woli – ich dopadła i że w tym, co się wokół dzieje, chodzi o ich przyszłość? Czy też była to raczej wakacyjna przygoda – ciepły wieczór, trochę nudno, spróbujmy czegoś innego niż kolejne piwo w pubie. Motywy pewnie były różne, faktem pozostaje, że na wielu młodych zrobiło to wrażenie. To jeszcze nie „doświadczenie pokoleniowe” na podobieństwo roku ’68 czy lat osiemdziesiątych, bo – szczęśliwie – nie było jeszcze elementu zagrożenia, ale coś się stało, jakaś linia została przekroczona. Wiem to, bo rozmawiałem. Niejednokrotnie. Z tymi najmłodszymi. I były to fascynujące rozmowy. Po raz kolejny przychodzi mi na myśl spostrzeżenie prof. Króla: „…Nie jestem pewien, czy studenci, z którymi prowadzę zajęcia, będą się chcieli zabijać za prawo, ale za pluralizm już tak… (bo) pluralizm to gwarancja wolności…” Wydaje się, że do młodego pokolenia dociera świadomość, iż wolności i pluralizmu trzeba bronić, iż niezbędny jest protest przeciwko ofercie wspólnoty wykluczającej, budowanej na mitach przeszłości; przeciwko barbarzyństwu metod i języka w jej promowaniu. Trzeba to pieścić i hołubić jako wartość fundamentalną w działaniach na rzecz obrony demokracji. Wyzwaniem dla odchodzących elit jest wsparcie tego poprzez klarowne opisanie z  czym mamy do czynienia. I „posunięcie się” – zrobienie młodemu pokoleniu przestrzeni, oddanie mu mikrofonów, uznanie jego podmiotowości, dopomożenie mu do dostrzeżenia swojej roli. Bo to przecież oni będą naprawiać III RP, wyrzucać z niej to, co kłuło, odbudowywać ją na miarę swoich aspiracji i swojego postrzegania świata, niekoniecznie tożsamego z postrzeganiem tych, którzy budowali jej zręby.

Wydaje się również, że w środowisku społecznej opozycji dojrzewa przekonanie, że słabością w dotychczasowych jej działaniach była – podobnie jak w środowisku polityków – reaktywność, spontaniczne reagowanie na sytuacje kreowane przez władze przy zupełnym braku pomysłu na inicjatywy wyprzedające. Stąd rodzą się różne grupy eksperckie, od których będzie się takich pomysłów i inicjatyw oczekiwać. Jest też coraz głębsza świadomość różnorodności tego środowiska – różnych w nim wrażliwości i opcji światopoglądowych. Odbudowywany na nowych podstawach KOD nie ma już szans na sprawowanie przywództwa. Ujawniają się coraz to nowe ruchy, mniej lub bardziej sformalizowane inicjatywy; zawiązują się koalicje. W debacie, jaką obserwuję, sporo się mówi o jedności celu przy różnorodności podejmowanych działań. Marzyciele rzucają pomysł luźnej federacji, która by to koordynowała, sceptycy przestrzegają przed diabłem z polskiego piekła, który wyskoczy i wszystko  popsuje.

Nie ma wątpliwości, że jest jakiś pozytywny ferment, a z nim znów rodzi się nadzieja. Jakże potrzebna. Co z niego wyniknie – trudno rzec. Do wyborów parlamentarnych, które przesądzą o polskich losach na kolejną dekadę, pozostały już tylko dwa lata; do samorządowych – zaledwie kilka miesięcy. Poza przewidywanym rozprawianiem się przez parlamentarną tyranię z SN, samorządami, tym, co pozostało z wolnych mediów, „strażniczymi” NGOs, będzie majstrowanie przy ordynacji, przy okręgach wyborczych, niewiele później – podstępne referendum konstytucyjne.

Meteorolodzy zapowiadają gorącą jesień.

PS  Chciałoby mi się jeszcze bardzo o Europie – bo w Brukseli też będzie tej jesieni gorąco, o punkcie odniesienia, jakim Unia Europejska jest dla przyszłych losów Polski, ale rozsądek mówi, że najwyższy to czas, żeby wreszcie postawić kropkę. I że to już jednak będzie trochę inna bajka.