MÓJ Kostrzyn: MÓJ TESTAMENT
Zacznę od czegoś bardzo, bardzo osobistego. Bo to miało być trochę inaczej. Kiedy Jurek Owsiak zaprosił mnie do zabrania tu głosu, potraktowałem to, oczywiście, jako zaszczyt, wyróżnienie – nie wiem czy zasłużone, pewne wyzwanie, ale równocześnie jako kolejną okazję porozmawiania z młodzieżą, pokoleniem moich dzieci i wnuków. Spotykam się z wami nie rzadko, zwykle w szkołach – nigdy w tak licznym gronie, rozmawiamy o wartościach, o Europie. Bardzo to sobie cenię. Wiele się od was uczę i to jest fascynujące, Wy mnie słuchacie, bo ja was słucham – taka konfrontacja pokoleń. Ale, kiedy przyjmowałem to Jurkowe zaproszenie, nie wiedziałem jeszcze o mojej chorobie, takiej terminalnej. Potworek mi się zalęgł w głowie, nazywa się glejak mózgu. On wyznacza kres, pozostawia kilka miesięcy życia i nie ma innej opcji. Nie wpadłem w rozpacz, robię swoje, do końca – gdzie mogę, choćby już tylko z fotela, bo choroba daje o sobie znać – bronię swoich ideałów, wartości, które są mi bliskie. I tak się staram trzymać. Tylko co zrobić z tym zaproszeniem do odległego Kostrzyna, kiedy nogi odmawiają już posłuszeństwa, bez laski ani rusz, w głowie trochę się mąci, myśl ucieka? A z drugiej strony pomyślałem sobie, że to jest przecież ostatnia możliwość w moim życiu spotkania się z młodzieżą, z wchodzącym w życie młodym pokoleniem Polaków, którzy będą zmieniać świat, zmieniać Polskę – więcej takich okazji nie będzie; i że ja mam im na tej końcówce coś bardzo ważnego do powiedzenia. Taką ważną refleksję, która płynie z mojego długiego życia, takie moje głębokie przekonanie, że ona nadaje życiu sens. Właśnie tu, na tym niepowtarzalnym festiwalu wolności, do tych, którzy tu doszli, do tych, którzy tą wolność w sobie czują. Więc wstałem z tego mego bujanego fotela i – mimo słabości – przyjechałem.
I wszystko, co chciałem Wam z całą żarliwością powiedzieć, można na wstępie zawrzeć w jednym zdaniu: że warto! Że warto w życiu nie być obojętnym, że obojętność na zło, przemoc, kłamstwo, fałsz, uwłaszczanie ludzkiej godności, jakieś obłędne odwracanie biegu historii, co ostatnio w naszym kochanym kraju obserwujemy – to najgorsze, co nas w życiu może spotkać, bo odbiera sens życia, bo czyni go pustym jak orzeszek. Że warto mieć ideały, że warto bronić wartości, że warto być po dobrej stronie mocy. Że jak miło się po tym przejrzeć w lustrze. Że życie tylko wówczas nie jest zmarnowane!
No, to teraz kilka słów, skąd mi się to przesłanie bierze, dlaczego tak bardzo pragnę, aby ono tu wybrzmiało. Sięgam do tego swego długiego życia, a przecież nie sposób uniknąć w nim historii. Jestem dzieckiem wojny, tej najokrutniejszej chyba w dziejach współczesnych wojny, o której tak mało się mówi, która nie trafia już do ludzkiej wyobraźni. To ona mnie kształtowała. I nie chcę tu mówić o tej totalnej destrukcji, o zmiataniu miast z powierzchni ziemi, o bombach, rakietach, milionach ludzkich ofiar, choć wszystko to przecież przeżyłem, widziałem. Chcę mówić o nienawiści, jaką sieje. O mojej nienawiści to tego SS-mana, który jadąc konno ulicami małego miasteczka na skraju puszczy kozienickiej, gdzie losy wojny mnie rzuciły, bez chwili wahania wyjął spluwę i strzelił do chłopca, mego żydowskiego rówieśnika z gwiazdą Dawida, który szedł tą drogą i zmusił do spowolnienia kłusa. Chłopak padł dwa metry ode mnie. Krew. Martwy. A później było coraz więcej krwi: szubienice, egzekucje. Z nienawiści, z pogardy. I rodził się we mnie, w dzieciaku – podówczas, miałem 13–14 lat – bunt. Ale też wzajemna nienawiść. Jakże by się chciało mieć też tą spluwę i mścić, też zabija. A ten Bahnschuc celujący w nas ze swojego Schmeissera, w kilku chłopaków, usiłujących ukradkiem podać flaszkę wody błagającym o to żydowskim współbraciom wiezionych na okrutną śmierć w bydlęcych, zakratowanych wagonach? A tajne komplety, gdzie pozyskiwaliśmy wiedzę broniąc się przed sprowadzeniem nas do roli analfabetów, bezwolnych robotów kosztem ogromnego ryzyka – uwięzienia, obozu koncentracyjnego? A upodlenie tych innych, mas ludzkich, wszędzie tam, gdzie było to tylko możliwe? Więc nienawiść, wzajemna, najpotężniejsze zło niszczące nasze człowieczeństwo. I żądza zemsty. Wszystko to podsycane długo jeszcze po tym, przez kolejny totalitaryzm, w okresie stalinizmu. Więc bunt, skutecznie tłumiony brutalną przemocą. I tak znalazłem się w UB-eckich kazamatach, gdzie było pierwsze bicie, jakieś krople krwi. Miałem już 16 – 17 lat. Później było troszkę lepiej, ale wciąż, przez kolejne dekady, przemoc, pogarda, łamanie ludzkich sumień. I wciąż towarzyszył temu bunt przemieszany z nienawiścią, pociągając za sobą nie rzadko dotkliwe konsekwencje. Ale nie mogło go w końcu nie być.
I wciąż ta myśl o wolnej Polsce, tej Polsce moich młodzieńczych marzeń. I podpatrywanie jakby prze dziurkę od klucza, jak to jest tam, blisko w końcu, o rzut beretem. W jądrze Europy, z której zostaliśmy wyłuskani. I to bolesne pytanie, dlaczego nas tam nie ma.
A jakże tam było inaczej, co z zadziwieniem odkrywało moje pokolenie. Jakże mądrze wypowiedziano tam kategoryczną wojnę nienawiści po tej okrutnej wojnie, bo od tego trzeba było zacząć. Zamiast niej – pojednanie. Nigdy więcej odradzania się Europy w formacie państw narodowych, ze wszystkimi ich toksynami, z tkwiącą w nich nienawiścią, do innego, do nie współplemieńca. Rodzi się tam najpiękniejszy dokument, jaki wykreowała Organizacja Narodów Zjednoczonych, Powszechna Deklaracja Praw Człowieka: „Każdy człowiek rodzi się wolny i równy w godności i prawach…” Rodzi się stająca na jej straży Rada Europy. Rodzi się ta niepowtarzalna wspólnota wolnych narodów i wolnych ludzi oparta o pojednanie, wyzbyta z nienawiści, przy wielkim okrągłym stole, europejskiej spuściźnie starożytnej greckiej agory. Wiedza o tym w zniewolonej Polsce jest wręcz zakazana, a przecież trzeba było jakoś temu pomóc, jakoś to fortelem, gdzie się dało, przemycać. Nie rzadko, znów, nie bez konsekwencji. Jak sięgam pamięcią wstecz, ileż traciły na tym lekcje angielskiego, lektorat, jaki prowadziłem na jednaj z warszawskich wyższych uczelni, bo usiłowałem przemycać tą wiedzę do grona moich studentów. Gdzie się dało.
A później, znacznie już później, po latach wręcz niewiary, że może być inaczej, nagle, nieoczekiwanie ten cud, to przebudzenie: rodzi się polska „Solidarność”, ta przepiękna, błękitnooka, Panna „S”. Nie bez bólu, nie bez ofiar, ale idzie to jak burza; taki wreszcie haust cudownego świeżego powietrza. Dzieje się historia, trzeba to wesprzeć. Dzień miesza się teraz z nocą w tych działaniach i tak nam z tym dobrze. I rodzi się te historyczne 21 punktów w Stoczni Gdańskiej, i w całej Polsce rozbrzmiewa hasło: „Nie ma wolności bez solidarności!” i zaraża nim całą zniewoloną wschodnią Europę. Trzeba to pieścić, trzeba to hasło wykrzykiwać. Ktoś to musi robić! Jak nie ja, to kto – pyta każdy, kto nieobojętny, nie porażony znieczulicą.
Ten karnawał wolności nie trwa długo, złe moce dają o sobie znać. Stan wojenny. Znów represje, aresztowania, na ulicach pojawia się znów krew. Ale „Solidarność” trwa, schowana w podziemiu. Jej już nie może nie być! Znów konspira: kurierzy, bibuła, trzeba ją rozrzucić, gdzie się da. Jest wielka społeczna debata, mało już skrywana, głosy wybitnych intelektualistów, które trzeba podać dalej. Działaliśmy na uczelniach, gdzie ferment był największy: na moich lektoratach coraz mniej jest znów ćwiczenia „present perfect”, coraz więcej tego fermentu, który nie daje się powstrzymać. Nie zawsze, oczywiście, było łatwo – bywały dotkliwe konsekwencje, ale było warto, cena za to wydawała się niska. Działaliśmy w lokalnych środowiskach, w naszych małych ojczyznach. Podtrzymywaliśmy nadzieję, która chwilami znów gasła.
I przetrwaliśmy w tej konspirze. I rodzi się w niej ten genialny pomysł na przyszłą Polskę. Polacy zdobywają się na coś wielkiego, na własną, rodzimą agorę. Przełamują te złe stereotypy, które do nas przylgnęły – że wciąż skłóceni, że zawsze ta głupia, krótkowzroczna bohaterszczyzna, że zawsze leje się bratnia krew. Ludzie z różnych życiowych ścieżek, o tak różnych wrażliwościach, spotykają się przy okrągłym stole, żeby rozmawiać o lepszej, wspólnej Polsce. Rośnie nadzieja. Dla mnie to graniczyło wprost z cudem. Bez przemocy, wreszcie bez nienawiści, w pojednaniu. Będzie to stanowić już wkrótce naszą przepustkę do wolnego świata, do wspólnoty wolnych ludzi i wolnych narodów, do spełnienia marzeń wielu pokoleń Polaków. I popatrzcie, jak to jest teraz przez rodzimych barbarzyńców niszczone, jak wygumkowywane z historycznej pamięci. Błagam Was, nie dajcie tego zniszczyć – tego polskiego skarbu, pojednania, wielkiego polskiego Okrągłego Stołu. I jak można było się w to nie angażować! Dał nam wówczas dobry los mężów stanu, którzy ten genialny pomysł kreowali: Mazowiecki, Kuroń, Geremek, wielu innych wokół ikony „Solidarności”, „nieznanego mężczyzny z wąsem”, ale trzeba było doprowadzać do społecznej świadomości, że przed Polską otwiera się wielka historyczna szansa, na którą czekaliśmy od dekad, od stuleci: szansa wyjścia z podległości. I jak tu się nie angażować, jak nie poświęcić temu wszystkiego. Dzień, noc, nawet rodzina. Ruch Komitetów Obywatelskich, na moim warszawskim Żoliborzu – kampania wyborcza Jacka Kuronia, działałem w jej sztabie. Jest moc! Wspominam to jak piękny sen. A warszawska „Niespodzianka”!
I znów: było warto! Bo to się stało! Spełnił się sen, w którego spełnienie jakże często nie dawałem już wiary. Wyłoniła się Polska, ta z moich młodzieńczych marzeń właśnie, niepodległa, suwerena, uśmiechająca się do świata, dumna ze swojej „Solidarności”. Tym razem słusznie dumna. Tego nie dokonały krasnoludki. Wiele się na to złożyło, ale nie byłoby tego bez obywatelskiego zaangażowania. Jakże było warto!
I dołączyliśmy wkrótce do tej niepowtarzalnej wspólnoty wolnych narodów, wolnych ludzi. Zniknęły granice. Podpisaliśmy się z entuzjazmem pod europejskimi wartościami – uniwersalnymi, wziętymi z Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka, ale przecież ściśle zdefiniowanymi w Karcie Praw Podstawowych Unii Europejskiej, tym laickim, europejskim „sacrum”. Jest tam sześć punktów, a każdy iskrzy jak diament. Poszanowanie godności ludzkiej, każdego człowieka: bo jakiż to przypadek, że rodzisz się czarny, biały, żółty, z nosem długim bądź płaskim, dorodny blondyn, czy dotknięty złym losem niepełnosprawny, hetero czy gej. Kolejny punkt – to wolność: możliwość samorealizowania się we wszystkich obszarach, do granic wyrządzenia krzywdy drogiemu człowiekowi. Ale nie ma wolności bez równości: równość życiowych szans, równość płci, pełnego uznania praw kobiet, do dzisiaj przecież dyskryminowanych, o te prawa walczących – jakże dzielnie, jakże nisko chylę czoła przed lasem „czarnych parasolek” na warszawskim Placu Zamkowym i w całej Polsce. To one jedyne okazały skuteczność w odporze na kolejną próbę zamachu na ich obywatelskie prawa. Dzięki wartościom, jakie tworzą Unię, one wreszcie tę pełnię praw odzyskują. Przychodzi mi na myśl piękna postać kobiety, która jakby to symbolizuje. Nazwana już przez wielu królową Europy, powołana na kluczowe stanowisko w Unii Europejskiej, Ursula von der Leyen, matka siedmiorga dzieci, co nie przeszkadzało jej od lat młodzieńczych nie być obojętną – społecznie, politycznie, wciąż się angażować, A teraz mówi swoim delikatnym, ale jakże stanowczym głosem do współobywateli, Europejczyków: kto będzie ze mną bronił praworządności, tego fundamentu wielkiej europejskiej wspólnoty, będzie moim przyjacielem, kto ją będzie łamał – będzie moim wrogiem! I jestem przekonany, że nie odpuści.
Więc godność, wolność, równość. A kolejna w tym europejskim katechizmie jest solidarność, bo przecież nie ma wolności bez solidarności. Któż o tym wie lepiej, jak nie my, Polacy? A później, dla uwieńczenia tej wyliczanki – praworządność. Rządy prawa, bez których demokracja jest bezzębna. Trójpodział władzy, wzajemne kontrolowanie się i ścieranie mające na uwadze dobro wspólne: żeby dla każdego znalazło się godne miejsce w narodowych wspólnotach – i dla tego z prawa, któremu bliższa tradycja, i dla tego z lewa, któremu bliższa wolność. Ale czy można wyobrazić sobie praworządność bez wolnych, niezawisłych sądów? Nie można!
I taka jest ta nasza Unia, ta nasza Europa. Ma dziesiątki definicji, a mnie podoba się taka przypadkowa: ot taka refleksja mojej przyjaciółki. Ekolożka, ratuje planetę na szczeblu europejskim, rozległe kontakty. Ktoś z przyjaciół, nie pozbawiony fantazji Francuz, postanowił zorganizować swoje przyjęcie urodzinowe na rozległej normandzkiej plaży, tam, gdzie ongiś, w „D”’ Day, lądował gigantyczny, aliancki desant. Zaprosił gości: przyjechała Szwajcarka ze swoim tunezyjskim partnerem, dwaj kochający się geje z Austrii, był ktoś z Estonii, Portugalii, Holandii, był zaprzyjaźniony syryjski uchodźca. Bawią się, są radośni, nie mają kłopotów z porozumieniem się. Są piękni w swojej różnorodności, ale świat postrzegają podobnie. I taką oto refleksją podzieliła się ze mną moja przyjaciółka: to jest właśnie moja Europa!
A w kraju jest wreszcie normalnie: niepodległa, suwerenna, europejska Rzeczpospolita zmierza w dobrym kierunku. Można trochę odpuścić. Ale nie do końca. Zaczyna się moja kolejna wielka przygoda z „Amnesty International”, bo przecież trzeba spłacać dług wdzięczności za to, co ta piękna organizacja broniąca uniwersalnych praw człowieka, zrobiła dla Polski stając w obronie prześladowanych w latach 80-tych. Na świecie wciąż jest przemoc, tortury, prześladowania, łamanie niezbywalnych ludzkich praw. Więc znów kilkanaście lat żarliwej aktywności w ich obronie. Piękna przygoda, brak czasu, żeby o niej coś więcej.
Powracając jednak do Polski, do naszego kochanego kraju. Sprawy szły w dobrym kierunku, zyskaliśmy poczesne miejsce w Europie, ale popełnialiśmy też kardynalne błędy, zaniechania. Zafascynowani byliśmy zasypywaniem przepaści cywilizacyjnej, naszym „sacrum” stała się Autostrada, umknął z pola widzenia Człowiek, który nie potrafił się w tej wielkiej transformacji odnaleźć. Zapomnieliśmy o wartościach, nie mówiliśmy o nich: one po prostu były, są, tak, jakby dane raz na zawsze. Myślę, że największe zaniechanie ze strony mego i nieco młodszego pokolenia w ciągu tych niespełna 30 lat – to dawanie naszym dzieciom, naszym wnukom, takiego oto przekazu: my nie mieliśmy szans, więc wy z nich teraz korzystajcie, kończcie dwa fakultety, uczcie się języków, róbcie kariery. Nie braliśmy was na kolana, żeby snuć bajkę o wolności, o tym, czym jest równość, jakim trudem trzeba było wywalczyć solidarność. Nie rzeźbiliśmy was dla wartości. I stało się to, co się stało: powstała przestrzeń otwarta dla zgubnej fali populizmu, ktoś zaczął budzić lęki i nimi zarządzać, żeby jednak skutecznie zarządzać – trzeba dzielić. Na lepszy i gorszy sort, na patriotów i zdrajców. Pojawiła się przerażająca fala „hejtu”, mowy nienawiści. Ktoś podniósł łapę na ten fundament naszej młodziutkiej europejskości, jaką jest praworządność, prawo, rzucając taki oto przekaz w przestrzeń publiczną: suweren ponad prawem. Zbiorowy suweren – nie obywatel, a masa ludzka bez twarzy, zarządzana lękiem, a więc szukająca poczucia bezpieczeństwa, której proponuje się taki oto „deal”: zapewnimy wam bezpieczeństwo za pozornie niską cenę, za waszą rezygnację z obywatelskich swobód.. Przerażająca perspektywa, jakby odwrócenie biegu historii, niszczenia tego skarbu, jaki nam się po stuleciach przytrafił ziszczając marzenie wielu pokoleń Polaków: demokratyczne państwo prawa ukorzenione w Europie, w jej wartościach.
No, i mości panowie, znów larum grają, znów trzeba wyjść z kokonu obojętności i stanąć w obronie wartości. Tych uniwersalnych, ale równocześnie przecież tych naszych, europejskich. Co równoznaczne jest z obroną najwyższej racji stanu Rzeczypospolitej, bo ona na tych wartościach została zbudowana. Ale to również nasze obywatelskie wartości, nasze obywatelskie swobody – moje, twoje. Spójrzcie przez chwilę na piękne miasto Białystok, na pięknych w większości jego mieszkańców, popatrzcie, co tam się stało, ujawniło. Tam ukazała się ta obrzydliwa, wstrętna polska gęba, ten zły gen wstecznictwa, który pogrążał Polskę ilokrotnie dostawała swoją szansę. To nie jest specyfika Białegostoku. To ponura spuścizna polskiego, szlacheckiego sobiepaństwa, polskiej sarmacji, polskiej targowicy. To ci sami ludzie z różańcami na szyi i krzyżem w ręku lżyli i kopali słabszych, upominających się o swoje niezbywalne prawa, wrzeszcząc, że bronią jakiejś białej Polski, narodowego państwa ze wszystkimi jego toksynami nienawiści, państwa wyznaniowego, bez kszty tolerancji – to ci sami ludzie ze skażonej złem grupy społecznej, a przecież członków polskiej wspólnoty, co palili żywcem swoich żydowskich współbraci w Jedwabnem, co podnosili łapę z okrzykiem „heil und sieg” w geście nazistowskiego pozdrowienia czcząc rocznicę urodzin Adolfa Hitlera, ci sami, którzy wieszali na szubienicach podobizny polskich europosłów za to, że stawali w obronie państwa prawa, praworządności, ci sami, co publicznie spalili kukłę Żyda. Bezkarni. To zjawisko w Polsce nie nowe, daje o sobie znać, kiedy otrzymuje na to przyzwolenie. No, i otrzymuje: lokalnym politykom, którzy przewodzili w Białymstoku tej ostatniej krucjacie, włos z głowy nie spada. Najbrutalniejsi bandyci, dwa czy trzy kozły ofiarne, skazane będą zapewne na lekką karę więzienia. I koniec. I zgrozą wieje. Bo to jest już faszyzm: nazywam sprawę po imieniu, bez znieczulenia.
Więc larum grają: żeby powstrzymać ten pełzający faszyzm, tą polską, wstrętną gębę. Mocą naszego obywatelstwa: ich jest garstka, są głośni, nas są miliony. Tyle tylko, że trzeba poczuć się obywatelem – Rzeczypospolitej, Unii Europejskiej. Jakże ta edukacja obywatelska została zaniedbana, ile jeszcze jest do odrobienia. Powracając jednak do tematu: larum grają, żeby znów się poderwać, zaangażować, w obronie europejskich wartości – godność, wolność, równość, solidarność, praworządność, prawa człowieka. W obronie Konstytucji, tej mądrej umowy społecznej, która nieustannie jest łamana, której przepiękną preambułę wyrażającą realizację marzeń wielu pokoleń Polaków czyta się publicznie wyrażając tym społeczny protest. W obronie niezawisłości polskich sądów i niezależności polskich sędziów: kłaniam wam się do ziemi, dostojni polscy sędziowie, za waszą odważną obronę polskiego prawa, polskiej praworządności, mimo lżenia i kłamstw, czasem nawet wykrzykiwanych z zagranicy, żeby było głośniej. W obronie Polski otwartej na świat, otwartej na inność, która nie zagraża, a zawsze ubogaca; Polski tolerancyjnej, europejskiej. Bo warto. Bo – kiedy okazujesz swoją obywatelską postawę – wtedy tylko odkrywasz sens życia, takie dobre poczucie, że życia nie marnujesz.
Nie macie pojęcia, z jaką nadzieją ja patrzę na was z tej sceny, na tym niepowtarzalnym festiwalu wolności Jurka Owsiaka. Szczególnie na to najmłodsze pokolenie Polaków, wchodzących dopiero w życie, pierwsze po wiekach, dla którego niepodległość jest oczywistością, jeszcze nie skażonych żadną żądzą władzy. Trochę przespaliście, to prawda, z naszej winy, mojego pokolenia, bo nie rzeźbiliśmy was dla wartości. Ale wy się obudziliście, wy już to wiecie: wolność nie jest dana raz na zawsze. A wy już bez wolności życia sobie nie wyobrażacie: inaczej byście tu, nie bez trudu, nie przybyli. I wy tą wolność obronicie. Wy się w to zaangażujecie, bo warto. Bo to będzie wasza Polska: przecież nie ta, którą chce nam zafundować obłąkany polityk, któremu udało się na chwilę przejąć władzę, otumaniać naród, zawracać bieg historii: zniewolona przez jedynie słuszną rację, smutna, faszyzująca. Wasza Polska będzie piękna, wymarzona przez pokolenia, którą chcą wam teraz odebrać: otwarta na świat, obywatelska, europejska. Jakże w to głęboko wierzę, że wchodzące w życie publiczne, to najmłodsze pokolenie Polaków – a to wy właśnie – spełni tę dziejową rolę, że taką Polskę wywalczy, obroni. Chcę, żebyście wiedzieli, jaką wy jesteście dla mnie nadzieją. Myślę, żei dla całego mego odchodzącego już pokolenia, które pozostawia wam w spuściźnie haniebnie wdeptywaną teraz w ziemię polską „Solidarność”, Polskę wiąż suwerenną, ukorzenioną już w europejskich wartościach, z których polityczni troglodyci chcą nas wyłuskać. A o wszystkim przesądza przecież wolność: brońcie jej jak przysłowiowych Okopów Świętej Trójcy. Brońcie planety, którą moje pokolenie, z braku wyobraźni, tak okrutnie zniszczyło. Nie bądźcie obojętni – bądźcie żarliwi, gorący, wyjdźcie z tego zniewalającego kokonu obojętności, kto by jeszcze w nim tkwił, bo tkwienie w nim odbiera sens życia, czyni go pustym. I to jest to moje przesłanie, z którym tu do was przyjechałem – żarliwe przesłanie, płynące z jakże wielu lat życiowych doświadczeń: czy można powiedzieć więcej?
No chyba jeszcze tylko to jedno: nie zapomnijcie o tej pięknej pieśni do wielkiej muzyki Ludwiga von Beethovena, za słowami romantycznego poety, Fryderyka Schillera, zwanej „Odą do radości”, w szczególności o tym jej wersie, który mówi: „Wszyscy ludzie będą wolni tam, gdzie twój przemówi głos.” Dajcie z siebie ten głos, wykrzyczcie go na całą Polskę, niech zabrzmi mocno, niech usłyszą go ci, którzy swojej potrzeby wolności wciąż nie są świadomi.
Dziękuję wam gorąco, żeście mnie wysłuchali. Tego mojego jakby testamentu, który wam na tym niepowtarzalnym owsiakowym festiwalu przekazuję. Powtórzę to: myślę, że jest to testament mego odchodzącego pokolenia. Że warto! Że warto się angażować na rzecz wartości. Że tylko to daje życiu sens. Dziękuję wam: niech dobre moce będą z wami!