MÓJ Kostrzyn:  MÓJ TESTAMENT

Zacznę od czegoś bardzo, bardzo osobistego. Bo to miało być trochę inaczej. Kiedy Jurek Owsiak zaprosił mnie do zabrania tu głosu, potraktowałem to, oczywiście, jako zaszczyt, wyróżnienie – nie wiem czy zasłużone, pewne wyzwanie, ale równocześnie jako kolejną okazję porozmawiania z młodzieżą, pokoleniem moich dzieci i wnuków. Spotykam się z wami nie rzadko, zwykle w szkołach – nigdy w tak licznym gronie, rozmawiamy o wartościach, o Europie. Bardzo to sobie cenię. Wiele się od was uczę i to jest fascynujące, Wy mnie słuchacie, bo ja was słucham – taka konfrontacja pokoleń. Ale, kiedy przyjmowałem to Jurkowe zaproszenie, nie wiedziałem jeszcze o mojej chorobie, takiej terminalnej. Potworek mi się zalęgł w głowie, nazywa się glejak mózgu. On wyznacza kres, pozostawia kilka miesięcy życia i nie ma innej opcji. Nie wpadłem w rozpacz, robię swoje, do końca – gdzie mogę, choćby już tylko z fotela, bo choroba daje o sobie znać – bronię swoich ideałów, wartości, które są mi bliskie. I tak się staram trzymać. Tylko co zrobić z tym zaproszeniem do odległego Kostrzyna, kiedy nogi odmawiają już posłuszeństwa, bez laski ani rusz, w głowie trochę się mąci, myśl ucieka? A z drugiej strony pomyślałem sobie, że to jest przecież ostatnia możliwość w moim życiu spotkania się z młodzieżą, z wchodzącym w życie młodym pokoleniem Polaków, którzy będą zmieniać świat, zmieniać Polskę – więcej takich okazji nie będzie; i że ja mam im na tej końcówce coś bardzo ważnego do powiedzenia. Taką ważną refleksję, która płynie z mojego długiego życia, takie moje głębokie przekonanie, że ona nadaje życiu sens. Właśnie tu, na tym niepowtarzalnym festiwalu wolności, do tych, którzy tu doszli, do tych, którzy tą wolność w sobie czują. Więc wstałem z tego mego bujanego fotela i – mimo słabości – przyjechałem.

I wszystko, co chciałem Wam z całą żarliwością powiedzieć, można na wstępie zawrzeć w jednym zdaniu: że warto! Że warto w życiu nie być obojętnym, że obojętność na zło, przemoc, kłamstwo, fałsz, uwłaszczanie ludzkiej godności, jakieś obłędne odwracanie biegu historii, co ostatnio w naszym kochanym kraju obserwujemy – to najgorsze, co nas w życiu może spotkać, bo odbiera sens życia, bo czyni go pustym jak orzeszek. Że warto mieć ideały, że warto bronić wartości, że warto być po dobrej stronie mocy. Że jak miło się po tym przejrzeć w lustrze. Że życie tylko wówczas nie jest zmarnowane!

No, to teraz kilka słów, skąd mi się to przesłanie bierze, dlaczego tak bardzo pragnę, aby ono tu wybrzmiało. Sięgam do tego swego długiego życia, a przecież nie sposób uniknąć w nim historii. Jestem dzieckiem wojny, tej najokrutniejszej chyba w dziejach współczesnych wojny, o której tak mało się mówi, która nie trafia już do ludzkiej wyobraźni. To ona mnie kształtowała. I nie chcę tu mówić o tej totalnej destrukcji, o zmiataniu miast z powierzchni ziemi, o bombach, rakietach, milionach ludzkich ofiar, choć wszystko to przecież przeżyłem, widziałem. Chcę mówić o nienawiści, jaką sieje. O mojej nienawiści to tego SS-mana, który jadąc konno ulicami małego miasteczka na skraju puszczy kozienickiej, gdzie losy wojny mnie rzuciły, bez chwili wahania wyjął spluwę i strzelił do chłopca, mego żydowskiego rówieśnika z gwiazdą Dawida, który szedł tą drogą i zmusił do spowolnienia kłusa. Chłopak padł dwa metry ode mnie. Krew. Martwy. A później było coraz więcej krwi: szubienice, egzekucje. Z nienawiści, z pogardy. I rodził się we mnie, w dzieciaku – podówczas, miałem 13–14 lat  – bunt. Ale też wzajemna nienawiść. Jakże by się chciało mieć też tą spluwę i mścić, też zabija. A ten Bahnschuc celujący w nas ze swojego Schmeissera, w kilku chłopaków, usiłujących ukradkiem podać flaszkę wody błagającym o to żydowskim współbraciom wiezionych na okrutną śmierć w bydlęcych, zakratowanych wagonach? A tajne komplety, gdzie pozyskiwaliśmy wiedzę broniąc się przed sprowadzeniem nas do roli analfabetów, bezwolnych robotów kosztem ogromnego ryzyka – uwięzienia, obozu koncentracyjnego? A upodlenie tych innych, mas ludzkich, wszędzie tam, gdzie było to tylko możliwe? Więc nienawiść, wzajemna, najpotężniejsze zło niszczące nasze człowieczeństwo. I żądza zemsty. Wszystko to podsycane długo jeszcze po tym, przez kolejny totalitaryzm, w okresie stalinizmu. Więc bunt, skutecznie tłumiony brutalną przemocą. I tak znalazłem się w UB-eckich kazamatach, gdzie było pierwsze bicie, jakieś krople krwi. Miałem już 16 – 17 lat. Później było troszkę lepiej, ale wciąż, przez kolejne dekady, przemoc, pogarda, łamanie ludzkich sumień. I wciąż towarzyszył temu bunt przemieszany z nienawiścią, pociągając za sobą nie rzadko dotkliwe konsekwencje. Ale nie mogło go w końcu nie być.

I wciąż ta myśl o wolnej Polsce, tej Polsce moich młodzieńczych marzeń. I podpatrywanie jakby prze dziurkę od klucza, jak to jest tam, blisko w końcu, o rzut beretem. W jądrze Europy, z której zostaliśmy wyłuskani. I to bolesne pytanie, dlaczego nas tam nie ma.

A jakże tam było inaczej, co z zadziwieniem odkrywało moje pokolenie. Jakże mądrze wypowiedziano tam kategoryczną wojnę nienawiści po tej okrutnej wojnie, bo od tego trzeba było zacząć. Zamiast niej – pojednanie. Nigdy więcej odradzania się Europy w formacie państw narodowych, ze wszystkimi ich toksynami, z tkwiącą w nich nienawiścią, do innego, do nie współplemieńca. Rodzi się tam najpiękniejszy dokument, jaki wykreowała Organizacja Narodów Zjednoczonych, Powszechna Deklaracja Praw Człowieka: „Każdy człowiek rodzi się wolny i równy w godności i prawach…” Rodzi się stająca na jej straży Rada Europy. Rodzi się ta niepowtarzalna wspólnota wolnych narodów i wolnych ludzi oparta o pojednanie, wyzbyta z  nienawiści, przy wielkim okrągłym stole, europejskiej spuściźnie starożytnej greckiej agory. Wiedza o tym w  zniewolonej Polsce jest wręcz zakazana, a przecież trzeba było jakoś temu pomóc, jakoś to fortelem, gdzie się dało, przemycać. Nie rzadko, znów, nie bez konsekwencji. Jak sięgam pamięcią wstecz, ileż traciły na tym lekcje angielskiego, lektorat, jaki prowadziłem na jednaj z warszawskich wyższych uczelni, bo usiłowałem przemycać tą wiedzę do grona moich studentów. Gdzie się dało.

A później, znacznie już później, po latach wręcz niewiary, że może być inaczej, nagle, nieoczekiwanie ten cud, to przebudzenie: rodzi się polska „Solidarność”, ta przepiękna, błękitnooka, Panna „S”. Nie bez bólu, nie bez ofiar, ale idzie to jak burza; taki wreszcie haust cudownego świeżego powietrza. Dzieje się historia, trzeba to wesprzeć. Dzień miesza się teraz z nocą w tych działaniach i tak nam z tym dobrze. I rodzi się te historyczne 21 punktów w Stoczni Gdańskiej, i w całej Polsce rozbrzmiewa hasło: „Nie ma wolności bez solidarności!” i zaraża nim całą zniewoloną wschodnią Europę. Trzeba to pieścić, trzeba to hasło wykrzykiwać. Ktoś to musi robić! Jak nie ja, to kto – pyta każdy, kto nieobojętny, nie porażony znieczulicą.

Ten karnawał wolności nie trwa długo, złe moce dają o sobie znać. Stan wojenny. Znów represje, aresztowania, na ulicach pojawia się znów krew. Ale „Solidarność” trwa, schowana w podziemiu. Jej już nie może nie być! Znów konspira: kurierzy, bibuła, trzeba ją rozrzucić, gdzie się da. Jest wielka społeczna debata, mało już skrywana, głosy wybitnych intelektualistów, które trzeba podać dalej. Działaliśmy na uczelniach, gdzie ferment był największy: na moich lektoratach coraz mniej jest znów ćwiczenia „present perfect”, coraz więcej tego fermentu, który nie daje się powstrzymać. Nie zawsze, oczywiście, było łatwo – bywały dotkliwe konsekwencje, ale było warto, cena za to wydawała się niska. Działaliśmy w lokalnych środowiskach, w naszych małych ojczyznach. Podtrzymywaliśmy nadzieję, która chwilami znów gasła.

I przetrwaliśmy w tej konspirze. I rodzi się w niej ten genialny pomysł na przyszłą Polskę. Polacy zdobywają się na coś wielkiego, na własną, rodzimą agorę. Przełamują te złe stereotypy, które do nas przylgnęły – że wciąż  skłóceni, że zawsze ta głupia, krótkowzroczna bohaterszczyzna, że zawsze leje się bratnia krew. Ludzie z różnych życiowych ścieżek, o tak różnych wrażliwościach, spotykają się przy okrągłym stole, żeby rozmawiać o lepszej, wspólnej  Polsce. Rośnie nadzieja. Dla mnie to graniczyło wprost z cudem. Bez przemocy, wreszcie bez nienawiści, w pojednaniu. Będzie to stanowić już wkrótce naszą przepustkę do wolnego świata, do wspólnoty wolnych ludzi i wolnych narodów, do spełnienia marzeń wielu pokoleń Polaków. I popatrzcie, jak to jest teraz przez rodzimych barbarzyńców niszczone, jak wygumkowywane z historycznej pamięci. Błagam Was, nie dajcie tego zniszczyć – tego polskiego skarbu, pojednania, wielkiego polskiego Okrągłego Stołu. I jak można było się w to nie angażować! Dał nam wówczas dobry los mężów stanu, którzy ten genialny pomysł kreowali: Mazowiecki, Kuroń, Geremek, wielu innych wokół ikony „Solidarności”, „nieznanego mężczyzny z wąsem”, ale trzeba było doprowadzać do społecznej świadomości, że przed Polską otwiera się wielka historyczna szansa, na którą czekaliśmy od dekad, od stuleci: szansa wyjścia z podległości. I jak tu się nie angażować, jak nie poświęcić temu wszystkiego. Dzień, noc, nawet rodzina. Ruch Komitetów Obywatelskich, na moim warszawskim Żoliborzu – kampania wyborcza Jacka Kuronia, działałem w jej sztabie. Jest moc! Wspominam to jak piękny sen. A warszawska „Niespodzianka”!

I znów: było warto! Bo to się stało! Spełnił się sen, w którego spełnienie jakże często nie dawałem już wiary. Wyłoniła się Polska, ta z moich młodzieńczych marzeń właśnie, niepodległa, suwerena, uśmiechająca się do świata, dumna ze swojej „Solidarności”. Tym razem słusznie dumna. Tego nie dokonały krasnoludki. Wiele się na to złożyło, ale nie byłoby tego bez obywatelskiego zaangażowania. Jakże było warto!

I dołączyliśmy wkrótce do tej niepowtarzalnej wspólnoty wolnych narodów, wolnych ludzi. Zniknęły granice. Podpisaliśmy się z entuzjazmem pod europejskimi wartościami – uniwersalnymi, wziętymi z Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka, ale przecież ściśle zdefiniowanymi w Karcie Praw Podstawowych Unii Europejskiej, tym laickim, europejskim  „sacrum”. Jest tam sześć punktów, a każdy iskrzy jak diament. Poszanowanie godności ludzkiej, każdego człowieka: bo jakiż to przypadek, że rodzisz się czarny, biały, żółty, z nosem długim bądź płaskim, dorodny blondyn, czy dotknięty złym losem niepełnosprawny, hetero czy gej. Kolejny punkt – to wolność: możliwość samorealizowania się we wszystkich obszarach, do granic wyrządzenia krzywdy drogiemu człowiekowi. Ale nie ma wolności bez równości: równość życiowych szans, równość płci, pełnego uznania praw kobiet, do dzisiaj przecież dyskryminowanych, o te prawa walczących – jakże dzielnie, jakże nisko chylę czoła przed lasem „czarnych parasolek” na warszawskim Placu Zamkowym i w całej Polsce. To one jedyne okazały skuteczność w odporze na kolejną próbę zamachu na ich obywatelskie prawa. Dzięki wartościom, jakie tworzą Unię, one wreszcie tę pełnię praw odzyskują. Przychodzi  mi na myśl piękna postać kobiety, która jakby to symbolizuje. Nazwana już przez wielu królową Europy, powołana na  kluczowe stanowisko w Unii Europejskiej, Ursula von der Leyen, matka siedmiorga dzieci, co nie przeszkadzało jej od lat młodzieńczych nie być obojętną – społecznie, politycznie, wciąż się angażować, A teraz mówi swoim delikatnym, ale jakże stanowczym głosem do współobywateli, Europejczyków: kto będzie ze mną bronił praworządności, tego fundamentu wielkiej europejskiej wspólnoty, będzie moim przyjacielem, kto ją będzie łamał – będzie moim wrogiem! I jestem przekonany, że nie odpuści.

Więc godność, wolność, równość.  A kolejna w tym europejskim katechizmie jest solidarność, bo przecież nie ma wolności bez solidarności. Któż o tym wie lepiej, jak nie my, Polacy? A później, dla uwieńczenia tej wyliczanki – praworządność. Rządy prawa, bez których demokracja jest bezzębna. Trójpodział władzy, wzajemne kontrolowanie się i ścieranie mające na uwadze dobro wspólne: żeby dla każdego znalazło się godne miejsce w narodowych wspólnotach – i dla tego z prawa, któremu bliższa tradycja, i dla tego z lewa, któremu bliższa wolność. Ale czy można wyobrazić sobie praworządność bez wolnych, niezawisłych sądów? Nie można!

I taka jest ta nasza Unia, ta nasza Europa. Ma dziesiątki definicji, a mnie podoba się taka przypadkowa: ot taka refleksja mojej przyjaciółki. Ekolożka, ratuje planetę na szczeblu europejskim, rozległe kontakty. Ktoś z przyjaciół, nie pozbawiony fantazji Francuz, postanowił zorganizować swoje przyjęcie urodzinowe na rozległej normandzkiej plaży, tam, gdzie ongiś, w „D”’ Day, lądował gigantyczny, aliancki desant. Zaprosił gości: przyjechała Szwajcarka ze swoim tunezyjskim partnerem, dwaj kochający się geje z Austrii, był ktoś z Estonii, Portugalii, Holandii, był zaprzyjaźniony syryjski uchodźca. Bawią się, są radośni, nie mają kłopotów z porozumieniem się. Są piękni w swojej różnorodności, ale świat postrzegają podobnie. I taką oto refleksją podzieliła się ze mną moja przyjaciółka: to jest właśnie moja Europa!

A w kraju jest wreszcie normalnie: niepodległa, suwerenna, europejska Rzeczpospolita zmierza w dobrym kierunku. Można trochę odpuścić. Ale nie do końca. Zaczyna się moja kolejna wielka przygoda z „Amnesty International”, bo przecież trzeba spłacać dług wdzięczności za to, co ta piękna organizacja broniąca uniwersalnych praw człowieka, zrobiła dla Polski stając w obronie prześladowanych w latach 80-tych. Na świecie wciąż jest przemoc, tortury, prześladowania, łamanie niezbywalnych ludzkich praw. Więc znów kilkanaście lat żarliwej aktywności w ich obronie. Piękna przygoda, brak czasu, żeby o niej coś więcej.

Powracając jednak do Polski, do naszego kochanego kraju. Sprawy szły w dobrym kierunku, zyskaliśmy poczesne miejsce w Europie, ale popełnialiśmy też kardynalne błędy, zaniechania. Zafascynowani byliśmy zasypywaniem przepaści cywilizacyjnej, naszym „sacrum” stała się Autostrada, umknął z pola widzenia Człowiek, który nie potrafił się w tej wielkiej transformacji odnaleźć. Zapomnieliśmy o wartościach, nie mówiliśmy o nich: one po prostu były, są, tak, jakby dane raz na zawsze. Myślę, że największe zaniechanie ze strony mego i nieco młodszego pokolenia w ciągu tych niespełna 30 lat – to dawanie naszym dzieciom, naszym wnukom, takiego oto przekazu: my nie mieliśmy szans, więc wy z nich teraz korzystajcie, kończcie dwa fakultety, uczcie się języków, róbcie kariery. Nie braliśmy was na kolana, żeby snuć bajkę o wolności, o tym, czym jest równość, jakim trudem trzeba było wywalczyć solidarność. Nie rzeźbiliśmy was dla wartości. I stało się to, co się stało: powstała przestrzeń otwarta dla zgubnej fali populizmu, ktoś zaczął budzić lęki i nimi zarządzać, żeby jednak skutecznie zarządzać – trzeba dzielić. Na lepszy i gorszy sort, na patriotów i zdrajców. Pojawiła się przerażająca fala „hejtu”, mowy nienawiści. Ktoś podniósł łapę na ten fundament naszej młodziutkiej europejskości, jaką jest praworządność, prawo,  rzucając taki oto przekaz w przestrzeń publiczną: suweren ponad prawem. Zbiorowy suweren – nie obywatel, a masa ludzka bez twarzy, zarządzana lękiem, a więc szukająca poczucia bezpieczeństwa, której proponuje się taki oto „deal”: zapewnimy wam bezpieczeństwo za pozornie niską cenę, za waszą rezygnację z obywatelskich swobód.. Przerażająca perspektywa, jakby odwrócenie biegu historii, niszczenia tego skarbu, jaki nam się po stuleciach przytrafił ziszczając marzenie wielu pokoleń Polaków: demokratyczne państwo prawa ukorzenione w Europie, w jej wartościach.

No, i mości panowie, znów larum grają, znów trzeba wyjść z kokonu obojętności i stanąć w obronie wartości. Tych uniwersalnych, ale równocześnie przecież tych naszych, europejskich. Co równoznaczne jest z obroną najwyższej racji stanu Rzeczypospolitej, bo ona na tych wartościach została zbudowana. Ale to również nasze obywatelskie wartości, nasze obywatelskie swobody – moje, twoje. Spójrzcie przez chwilę na piękne miasto Białystok, na pięknych w większości jego mieszkańców, popatrzcie, co tam się stało, ujawniło. Tam ukazała się ta obrzydliwa, wstrętna polska gęba, ten zły gen wstecznictwa, który pogrążał Polskę ilokrotnie dostawała swoją szansę. To nie jest specyfika Białegostoku. To ponura spuścizna polskiego, szlacheckiego sobiepaństwa, polskiej sarmacji, polskiej targowicy. To ci sami ludzie z różańcami  na szyi i krzyżem w ręku lżyli i kopali słabszych, upominających się o swoje niezbywalne prawa, wrzeszcząc, że bronią jakiejś białej Polski, narodowego państwa ze wszystkimi jego toksynami nienawiści, państwa wyznaniowego, bez kszty tolerancji – to  ci sami ludzie ze skażonej złem grupy społecznej, a przecież członków polskiej wspólnoty, co palili żywcem swoich żydowskich współbraci w Jedwabnem, co podnosili łapę z okrzykiem „heil und sieg” w geście nazistowskiego pozdrowienia czcząc rocznicę urodzin Adolfa Hitlera, ci sami, którzy wieszali na szubienicach podobizny polskich europosłów za to, że stawali w obronie państwa prawa, praworządności, ci sami, co publicznie spalili kukłę Żyda. Bezkarni. To zjawisko w Polsce nie nowe, daje o sobie znać, kiedy otrzymuje na to przyzwolenie. No, i otrzymuje: lokalnym politykom, którzy przewodzili w Białymstoku tej ostatniej krucjacie, włos z głowy nie spada. Najbrutalniejsi bandyci, dwa czy  trzy kozły ofiarne, skazane będą zapewne na lekką karę więzienia. I koniec. I zgrozą wieje. Bo to jest już faszyzm: nazywam sprawę po imieniu, bez znieczulenia.

Więc larum grają: żeby powstrzymać ten pełzający faszyzm, tą polską, wstrętną gębę. Mocą naszego obywatelstwa: ich jest garstka, są głośni, nas są miliony. Tyle tylko, że trzeba poczuć się obywatelem – Rzeczypospolitej, Unii Europejskiej. Jakże ta edukacja obywatelska  została zaniedbana, ile jeszcze jest do odrobienia. Powracając jednak do tematu: larum grają, żeby znów się poderwać, zaangażować, w obronie europejskich wartości – godność, wolność, równość, solidarność, praworządność, prawa człowieka. W obronie Konstytucji, tej mądrej umowy społecznej, która nieustannie jest łamana, której przepiękną preambułę wyrażającą realizację marzeń wielu pokoleń Polaków czyta się publicznie wyrażając tym społeczny protest. W obronie niezawisłości polskich sądów i niezależności polskich sędziów: kłaniam wam się do ziemi, dostojni polscy sędziowie, za waszą odważną obronę polskiego prawa, polskiej praworządności, mimo lżenia i kłamstw, czasem nawet wykrzykiwanych z zagranicy, żeby było głośniej. W obronie Polski otwartej na świat, otwartej na inność, która nie zagraża, a zawsze ubogaca; Polski tolerancyjnej, europejskiej. Bo warto. Bo – kiedy okazujesz swoją obywatelską postawę – wtedy tylko odkrywasz sens życia, takie dobre poczucie, że życia nie marnujesz.

Nie macie pojęcia, z jaką nadzieją ja patrzę na was z tej sceny, na tym niepowtarzalnym festiwalu wolności Jurka Owsiaka. Szczególnie na to najmłodsze pokolenie Polaków, wchodzących dopiero w życie, pierwsze po wiekach, dla którego niepodległość jest oczywistością, jeszcze nie skażonych żadną żądzą władzy. Trochę przespaliście, to prawda, z naszej winy, mojego pokolenia, bo nie rzeźbiliśmy was dla wartości. Ale wy się obudziliście, wy już to wiecie: wolność nie jest dana raz na zawsze. A wy już bez wolności życia sobie nie wyobrażacie: inaczej byście tu, nie bez trudu, nie przybyli. I wy tą wolność obronicie. Wy się w to zaangażujecie, bo warto. Bo to będzie wasza Polska: przecież nie ta, którą chce nam zafundować obłąkany polityk, któremu udało się na chwilę przejąć władzę, otumaniać naród, zawracać bieg historii: zniewolona przez jedynie słuszną rację, smutna, faszyzująca.  Wasza Polska będzie piękna, wymarzona przez  pokolenia, którą chcą wam teraz odebrać: otwarta na świat, obywatelska, europejska. Jakże w to głęboko wierzę, że wchodzące w życie publiczne, to najmłodsze pokolenie Polaków – a to wy właśnie – spełni tę dziejową rolę, że taką Polskę wywalczy, obroni. Chcę, żebyście wiedzieli,  jaką wy jesteście dla mnie nadzieją. Myślę, żei dla całego mego odchodzącego już  pokolenia, które pozostawia wam w spuściźnie haniebnie wdeptywaną teraz  w ziemię polską „Solidarność”, Polskę wiąż suwerenną, ukorzenioną już w europejskich wartościach, z których polityczni troglodyci chcą nas wyłuskać. A o wszystkim przesądza przecież wolność: brońcie jej jak przysłowiowych Okopów Świętej Trójcy. Brońcie planety, którą moje pokolenie, z braku wyobraźni, tak okrutnie zniszczyło. Nie bądźcie obojętni – bądźcie żarliwi, gorący, wyjdźcie z tego zniewalającego kokonu obojętności, kto by jeszcze w nim tkwił, bo tkwienie w nim odbiera sens życia, czyni go pustym. I to jest to moje przesłanie, z którym tu do was przyjechałem – żarliwe przesłanie, płynące z jakże wielu lat życiowych doświadczeń: czy można powiedzieć więcej?

No chyba jeszcze tylko to jedno: nie zapomnijcie o tej pięknej pieśni do wielkiej muzyki Ludwiga von Beethovena, za słowami romantycznego poety, Fryderyka  Schillera,  zwanej „Odą do radości”, w szczególności o tym jej wersie, który mówi: „Wszyscy ludzie będą wolni tam, gdzie twój przemówi głos.” Dajcie z siebie ten głos, wykrzyczcie go na całą Polskę, niech zabrzmi mocno, niech usłyszą go ci, którzy swojej potrzeby wolności wciąż nie są świadomi.

Dziękuję wam gorąco, żeście mnie wysłuchali. Tego mojego jakby testamentu, który wam na tym niepowtarzalnym owsiakowym festiwalu przekazuję. Powtórzę to: myślę, że jest to testament mego odchodzącego pokolenia. Że warto! Że warto się angażować na rzecz wartości. Że tylko to daje życiu sens. Dziękuję wam: niech dobre moce będą z wami!

 

 

 

Mój Kostrzyn: LIST DO JURKA

Drogi Jurku,

Twój tegoroczny woodstokowy Wielki Festiwal Wolności przeszedł już do historii – i w niej pozostanie, co oczywiste – że też w mojej pamięci, po kres mojego czasu. Wykreowałeś coś tak wielkiego, że nie da się tego opisać, dopóki się w tym nie zanurzy, nie wmiesza w te masy wolnych ludzi, którzy wolność noszą w sobie, którzy przyjechali do Ciebie, aby tę swoją wolność wykrzyczeć, uśmiechniętych do siebie i świata, akceptujących wszelką inność, która przecież ubogaca, czyni świat fascynującym. Którym tak dogłębnie obca jest agresja, fałsz, kłamstwo, o hejcie nie mówiąc. Przyjechali do Ciebie, żeby przez chwilę być razem i poczuć, że w nich jest moc, żeby z uśmiechem zakomunikować światu, że oni sobie tej wolności odebrać nie dadzą wbrew wszelkim złym mocom, które im tę wolność chcą wydrzeć wrzeszcząc, że jakiś suweren, tłum bez twarzy gotowy sprzedać swoją wolność za tłustą miskę ryżu, jest  ponad prawem, ponad Konstytucją, która jest ich wolności gwarantem. Jurku, to doprawdy dzieło na miarę herosa – i Ty nim jesteś. A ja Ci się, po prostu, najuniżeniej za to kłaniam.

A teraz już osobiście i z wdzięcznością, na której wyrażenie nie znajduję dość słów. Zaprosiłeś mnie na to wydarzenie, bez czego dobiegającemu swego kresu starcowi nie przyszłoby przecież na myśl, żeby w nim zaistnieć. Pozwoliłeś mi się w tych niepowtarzalnych klimatach zanurzyć. Co więcej – obok przyjaźni, która między nami zaiskrzyła – okazałeś mi swoje wielkie zaufanie. Przedstawiłeś mnie tysiącom młodych ludzi zgromadzonych w tym wielkim namiocie swoje Akademii Sztuk Przepięknych, wsłuchujących się w słowa znakomitych panelistów o tym, czym jest wolność, równość, solidarność, praworządność, w sposób tak nobilitujący, że nie sposób mi ogarnąć, czym sobie na to zasłużyłem. I zakomunikowałeś tym tysiącom młodych ludzi, bez najmniejszych zastrzeżeń, że mam im coś ważnego do powiedzenia. Włożyłeś mi do ręki  mikrofon i w swoim niepowtarzalnym stylu powiedziałeś krótko: „Bogusław – masz mikrofon i zasuwaj”.

Czy zdawałeś sobie sprawę z tego, jakim było to dla mnie zaskoczeniem, jakie ciarki przeszły po grzebiecie w obawie, że zawiodę Twoje oczekiwania, że skok przez poprzeczkę, którą mi tak wysoko postawiłeś, przekroczy moje możliwości? Ale jakie miałem wyjście? No, i adrenalina poszybowała. Wyrzuciłem z siebie to najważniejsze, z czym rzeczywiści przyjechałem do Kostrzya z takim poczuciem, że to ostatnia szansa dobiegającego już szybko swego kresu starca, żeby z tą wspaniałą młodzieżą, która pozostaje moją nadzieją na przywrócenie Polski moich młodzieńczych marzeń, co się przecież już cudem działo, a na co podniesiona została łapa szaleńca, podzielić się doświadczeniem swego długiego życia, przekazać testament tych z nas, z odchodzącego już pokolenia, którym przez całe życie marzyła się demokratyczna Polska, w której „prawo – prawo znaczy”, otwarta na świat, uśmiechnięta, europejska – i marzeniom tym pozostali do końca wierni. Tak, miałem to przemyślane, przez niejedną noc, jak trafić z tym przesłaniem do woodstokowej młodzieży, jak jej to przekazać. Tyle, że było to ujęte w długą gawędę, którą przed godziną snułem adresując do nielicznej grupy, która przyszła mnie posłuchać. A tu trzeba przecież inaczej, krótko, w punkt. I myśl szczęśliwie poszybowała: wziąłem z tego pokoleniowego testamentu esencję, to co wydaje się najważniejsze – że warto, że trzeba wychodzić z kokonu obojętności, że tylko żarliwe trwanie przy obronie uniwersalnych wartości – fundamentu wspólnoty wolnych ludzi – daje życiu poczucie sensu, że nie jest ono wtedy zmarnowane.

I to trafiło do wyobraźni tych słuchających mnie tysięcy młodych ludzi: oni jakby na te słowa czekali. Przyjęli je jakże gorąco, czemu dali wyraz. Czy ja mogłem czegoś takiego oczekiwać? Nie, to przekroczyło wszelkie moje oczekiwania i do dziś nie ogarniam, skąd mi to przyszło. I nazywam ten dzień w Kostrzynie jednym z najszczęśliwszych w moim życiu. Bo ten mój wykrzyczany przekaz trafił, jest do dziś pamiętany, zainspirował, posunął ten rozedrgany świat choć o milimetr do przodu – ku wartościom, ku uniwersalnym prawom człowieka. Czy można mieć w życiu większą satysfakcję, czy można nie nazywać się dzieckiem szczęścia nawet w tej mojej terminalnej chorobie?

Ale przecież to Ty to sprawiłeś, Jurku, stwarzając tą magiczną przestrzeń, w której słowa wybrzmiewają z podwójną mocą, okazując mi swoje tak nobilitujące mnie,  nieocenione zaufanie. I jak tu znaleźć słowa, żeby Ci za to podziękować – szukam i nie znajduję, Wszystkie zbyt miałkie. Więc ściskam Cię tylko najgoręcej, Wielki Jurku, ze swoją niezawodną intuicją, jak zmieniać świat, ze swoją niezmienną determinacją przeciwstawiania się złu, kłamstwu, fałszowi, nienawiści, i ściskam Ci dłoń najmocniej, jak potrafię.

Z Tobą do końca i o jeden dzień dłużej – Sie ma!

Bogusław

My, kofederaci

Ot, taki tekst: nie wiem, czyjego autorstwa. Wpadł mi w oko i zachwycił. Więc go tutaj wrzucam, bo jakże aktualny, bo – choć w swojej retoryce spokojny – on przecież krzyczy. Konfederacja! Bez niej tej walki o wszystko, o demokratyczne państwo prawa, o powstrzymanie faszyzacji kraju, powstrzymanie katastrofy – wizji szaleńca, który widzi Polskę państwem narodowym ze wszystkimi jego toksynami, państwem wyznaniowym, obcym europejskim wartościom, wrogim wobec świata, zamkniętym na wszelką inność. Wyrzuconym na śmietnik historii. I o to jest przecież ta nasza walka! Jest pięć przed dwunastą, a nam do tej konfederacji wciąż daleko. Czy zdążymy się skonfederować – my, o-b-y-w-a-t-e-l-e, postrzegający jak na dłoni raję stanu Rzeczypospolitej? Co stoi temu wciąż na przeszkodzie? Jakie złe moce każą wciąż zwlekać? Więc wielkim głosem krzyczę „konfederacja”! Proszę, krzyknijmy jednym głosem, krzyknijcie razem ze mną!

A oto ten tekst:

„… Z poniedziałku na wtorek, 3 maja 1791 roku, w domu marszałka Małachowskiego podpisano dokument następującej treści:

„W szczerej chęci ratunku ojczyzny, w okropnych na Rzeczpospolitą okolicznościach, projekt pod tytułem Ustawa Rządu w ręku j. w. marszałka sejmowego i konfederacji koronnej złożony do jak najdzielniejszego popierania przyjmujemy, zaręczając to nasze przedsięwzięcie hasłem miłości ojczyzny i słowem honoru, co dla większej wiary podpisami naszymi stwierdzamy”.

Nazajutrz trochę fortelem, trochę przypadkiem, trochę zamachem stanu uchwalono Konstytucję 3 maja – najważniejszy dokument ówczesnej Europy.
Nie byłoby to możliwe, gdyby nie konfederacja, pod której węzłem pracował sejm – zwolniony w ten sposób od liberum veto i innych szaleństw owych czasów.
Konfederacja – bo taką mamy tradycję. Nie – wojny domowej, rewolucji, majdanu – tylko właśnie konfederacji.

Ponad dwieście lat później ta tradycja doprowadziła nas do uchwalenia obecnej Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej.
Czym innym był bowiem Okrągły Stół?
Czym innym – to szerokie niezwykłe porozumienie ludzi, o wydawałoby się nieprzystających do siebie poglądach?
Czym innym w końcu – to najważniejsze nasze dziecko – urodzone przez niedojrzałą demokrację – jeszcze w powijakach?
No przecież tylko i wyłącznie efektem konfederackich tradycji tego pięknego kraju – gdzieś między wschodem a zachodem. Tego, co w nas tak zwyczajne i nieobliczalne jednocześnie.
Tego równoczesnego – niecałkowitego braku zachodniego porządku – oraz odrobiny wschodniej duszy, która zbyt mało szalona jednak, by zabić z miłości lub nienawiści.
Tej niezwykłości, której – tak nienawidząc – kochamy jednocześnie i dumni z niej jesteśmy, bo nam o niej zewsząd przypominają.
Bo jedni zazdroszczą szaleństwa, a drudzy rozsądku.

Mamy więc tradycję i potrafimy jej użyć. I choć to dziewiętnastowieczne „użycie” spowodowało, że wolności i demokracji skosztowaliśmy zaledwie przez lat kilka tylko – w dwudziestym wieku, to w końcu – na nowo konfederację zawiązując –   przywróciliśmy wolność i sprawiedliwość dla wszystkich.
I słusznie żyjemy w głębokim przekonaniu, że właśnie tędy droga.

Do mądrego Państwa wszystkich obywateli.
Do tolerancji i uczciwości.
Do normalności.
Co nas zatem powstrzymuje?
Czy nie przypadkiem – my sami?

Niczemu prawo nie jest winne, że nie jest przestrzegane – tylko my – obywatele, że prawa przestrzegania nie uczymy.
Że prawa przestrzegania nie dość stanowczo żądamy.
Że prawa przestrzeganie nie jest podstawową naszą wartością.
Że gdzieś oczkiem mrugniemy, szybkość przekroczymy, na czerwonym przebiegniemy, dziecku zwolnienie przed klasówką napiszemy, a jak odpisze na tej klasówce, to ramionami wzruszymy.
Bo prawo głupie, złe, surowe.
I jest też czasem takie, więc je zmienić może trzeba konfederacką siłą. Ale wpierw tą samą konfederacką mocą trzeba prawa przestrzegać.
Niczym świętości.

Tylko tak możemy to prawo na swoje miejsce przywrócić.
Naszą wspólną, wielką Konfederacją.
By stało się na powrót fundamentem.
Naszą codzienną Konstytucją.

W sobotę 7 maja 1791 roku marszałkowie skonfederowanego sejmu wydali uniwersał, ogłaszający uchwalenie konstytucji:
„Ojczyzna nasza już jest ocalona. Swobody nasze zabezpieczone. Jesteśmy odtąd narodem wolnym i niepodległym. Opadły pęta niewoli i nierządu.”

Szczególnie dzisiaj – publikacja takiej treści – przydałaby się nam naprawdę…”.

 

 

Mój list do Prezydenta

MÓJ LIST DO PREZYDENTA RZECZYPOSPOLITEJ

W polskiej przestrzeni publicznej zaistniało ostatnio wydarzenie, haniebne, które mrozi krew w żyłach, które wciąż zbyt mało przebija się do opinii publicznej, które wciąż zbyt mało wzbudza obywatelskiego protestu, zbyt mało obywatelskiego gniewu – jakże ubolewam! Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej objął narodowym patronatem 75. rocznicę powstania Brygady Świętokrzyskiej. Równocześnie z objęciem takim patronatem bohaterskiej Bitwy Warszawskiej. Żeby do końca zmanipulować polską historię. Żeby zmieszać w tym tyglu polskiej hańby, z którą Polacy wciąż muszą się mierzyć, to co w nim najpodlejsze z najczystszej próby bohaterstwem – morzem krwi przelanej o wolną, demokratyczną Polskę.

Brygada Świętokrzyska – formacja powołana przez Narodowe Siły Zbrojne wyłonione podczas tej okrutnej wojny przez Obóz Narodowo – Radykalny, faszystowski w swoim jądrze od zawsze, organizator haniebnych, żydowskich pogromów, pragnących jakiejś wielkiej Polski, toksycznie narodowej, nienawistnej wobec wszystkiego, co nie plemienne, Polski wstecznictwa, Polski targowicy, Polski funkcjonującej wbrew swojej najwyższej racji stanu, której niezmiennym azymutem jest przecież wolność, otwartość, europejskość. O to walczyły pokolenia Polaków. Brygada Świętokrzyska – to apogeum tej ideologii, ona miała ją podczas tej wojny w Polsce realizować, ona miała za zadanie zatruwać nią polskie dusze. To był czystej próby faszyzm i innej definicji nie ma. Że wchodziła czasem w potyczki z Niemcami? Wchodziła, bo była straszna okupacja, bo był zaborca, bo czasem tak wyszło. To był jednak tylko margines, to były incydenty. Bez żenady współpracowała z jednostkami niemieckimi na różnych szczeblach, naszpikowana agentami Gestapo, korzystająca w okresie swojej haniebnej działalności z niemieckich dostaw broni, niemieckiego wsparcia logistycznego, niemieckiego przymrużania oka na jej obecność. Nigdy nie podporządkowana dowództwu Armii Krajowej, wręcz wroga wobec wspaniałego Państwa Podziemnego – bez tej haniebnej kolaboracji nie miałaby racji bytu.

I teraz ten narodowy patronat – ten kolejny akt polskiej hańby. Protestują najszlachetniejsi, protestują dzieci warszawskich powstańców, protestuje, na razie, zaledwie garść Obywateli – jakąż mam nadzieję, że zaprotestuje nas więcej. A w swoim proteście, w swoim gniewie, w swoim oburzeniu, kreślę list do Prezydenta Rzeczpospolitej. Będzie to list pisany bez znieczulenia, bo miarka się przelała, ale nie będzie to „hejt”, a kto by tak ten tekst potraktował, będzie krętaczem usiłującym odebrać moim słowom „jedyność i prawdziwość”, bo pragnę, żeby tak ten mój list wybrzmiał. Więc go kreślę:

Panie Prezydencie,

Dokonał Pan w ciągu czterech lat swojej  kadencji niezliczonych wprost czynów dewastujących instytucje demokratycznego państwa prawa – bo to nie tylko 13 deliktów konstytucyjnych. Kto nie ślepy – przecież widzi to jak na dłoni, próżno wymieniać. Tak Pan wybrał. Nasuwa się pytanie, ile w tym Pana wyborze głupoty, o którą trudno posądzać doktora praw najznakomitszej polskiej uczelni, ile cynizmu, ile pragnienia politycznej kariery, ile osobniczej małości. Ustawił Pan się świadomie jako przystawka silnego człowieka, któremu na chwilę udało się podstępnie zawładnąć Polską, politycznego szaleńca, który ciągnie Polskę w przepaść, któremu potrzebna jest Pana kontrasygnata tego, co niecnie czyni, żeby zachować złudne pozory, że wszystko jest „lege artis”. To wielki ból, ale to można jeszcze jakoś zrozumieć podglądając historię, bo wiele jest przecież w niej serwilizmu, wiernopoddaństwa, pretorian ślepo wodzowi służących z jakichś właściwych im motywów, niezależnie dokąd wódz wiedzie.

Na Pana przyszło jednak wzmożenie, wybicie się na inicjatywy własne ujmujące w słowa obłędny pomysł Pana pryncypała na Polskę toksycznie narodową, wyznaniową, zamkniętą w kokonie plemienności i „naszyzmu” – słowa, których sprytny taktyk woli osobiście nie wypowiadać. Rozpoczął Pan od akceptacji tej myśli przewodniej rzuconej w imieniu wodza z trybuny sejmowej, od której rozpoczął się proces dewastacji demokratycznego państwa prawa: suweren ponad prawem, mając skądinąd pełne usta priorytetu prawa przed przemocą, kiedy przemawia Pan z racji swego urzędu z trybuny ONZ-tu. Suweren – nie obywatel, masa ludzka, tłum bez twarzy, oddający bez refleksji swoją nieuświadomioną wolność w ręce silnego człowieka za złudne poczucie bezpieczeństwa, za tłustą miskę strawy, wrzeszcząc – jak to tłum, któremu o nic nie chodzi – „panem et circenses”, chleba i igrzysk.

A później poszło dalej. Żołnierze wyklęci. Ten niezwykle złożony konglomerat polskiego oporu wobec dominacji sowieckiej, krótki jak mgnienie oka, kiedy istniała jeszcze nadzieja na zmianę polskiego losu. Kilkadziesiąt tysięcy ofiar komunistycznych represji – wywózki, gułag, tortury, setki wyroków śmierci. Rozpaczliwie walczący o lepszą Polskę WiN ze swoją żelazną zasadą „bez przemocy” – to Mazurkiewicz, Rzepecki, bohaterowie okupacyjnej walki zbrojnej, którzy ponieśli śmierć w ubeckich kazamatach. Dlaczego o tym się nie mówi? A jeśli już, kiedykolwiek – dlaczego niecnie wykorzystuje się ten dramat dla umniejszenia bohaterskiego czy zbrojnego okresu wojny wskazując na te ofiary, jedne przecież z wielu, jako na wiodących bojowników o wolną Polskę. Co więcej – wyłuskując spośród tych tysięcy ofiar kilka tylko postaci najbardziej kontrowersyjnych – tak, początkowo uczestników walki zbrojnej w formacjach Armii Krajowej, później jednak sprzeniewierzających się jej wielkiemu etosowi, jakże często kolaborujących z komunistycznymi władzami, obdarowywanych na krótko wysokimi funkcjami w Urzędach Bezpieczeństwa, siejących śmierć białoruskim współbraciom dlatego, że prawosławni, nie współplemieńcy, puszczających z dymem ich wioski, po dziś dzień wywołujących traumę na swoje wspomnienie u tych, którzy to wiąż w Hajnówce i setkach podlaskich i suwalskich wsi pamiętają. To Rajmund Rajs, „Bury”, to Zygmunt Szendzielarz, „Łupaszka”, to Józef Kuraś, „Ogień”, mordujący również współbraci Żydów i Słowaków. To ich prezentuje się jako narodowych bohaterów, no, ażeby uwiarygodnić historyczne kłamstwo – dorzuca się do niech bohaterów najbardziej autentycznych, patriotów najwyższej próby, kalając ich imiona w panteonie Wielkich: gen. Okulickiego, „Niedźwiadka”,  gen. „Nila” Fieldorfa, bohaterskiego rotmistrza Pileckiego, autora wstrząsającego raportu o „Holocauście”. To ich portrety wiszą w nawach polskich kościołów ślepych na zbrodnie jakich się dopuszczali – zbrodnie z rasowej nienawiści. To im urządza się celebrowane pogrzeby z udziałem najwyższych władz państwowych.

I Pan w tym uczestniczy, Panie Prezydencie. Pan przeciw temu nie protestuje, a wystarczyłoby kilka słów majestatu Rzeczypospolitej, żeby Polacy otrzymali inny sygnał: że to jest przekłamanie historii w imię obłędnej wizji „innej Polski”, której mitem założycielskim nie jest to, co najbardziej nobilituje Polaków w ostatnim ćwierćwieczu – polski „okrągły stół”, jakże niecnie wdeptywany w ziemię, idea narodowego pojednania, nasza przepustka do Europy, do wspólnoty wolnych narodów i wolnych ludzi, nasza polska agora, wspólna europejska spuścizna rozmowy ponad podziałami dążącej do wspólnego dobra. Sygnał, który Pan od początku kadencji swojego urzędu akceptuje i wspiera, jest inny, złowieszczy: że mitem założycielskim tej „innej Polski” musi być bratnia krew na polskiej ulicy, podziały, „naszość”, budzenie nieustannego lęku przed obym – nie współplemieńcem, państwo wyznaniowe zamknięte na wszelką inność.

A później poszło jeszcze dalej: Pana przyzwolenie na haniebne marsze polskich faszystów pod zwłowieszczym znakiem falangi wrzeszczących o jakiejś „białej Polsce”, domagających się śmierci jakichś „wrogów narodu”, później bezkarnie palących kukłę Żyda, wznoszących łapy z okrzykiem „heil und sieg” w dni urodzin Adolfa Hitlera, wieszający podobizny polskich europosłów upominających się o polską praworządność, tych samych, co wcześniej palili żywcem swoich żydowskich współbraci w Jedwabnym – i nie tylko tam.  Pan to akceptuje, daje temu publiczny wyraz – ani słowa prezydenckiego sprzeciwu. Nie zabiera Pan głosu, kiedy w Białymstoku dokonuje się kolejna hucpa, kiedy dochodzą do głosu siły wstecznictwa, wciąż obecna na polskiej ziemi targowica, kiedy na ludzi upominających się o swoje niezbywalne, obywatelskie prawa dokonuje się brutalnego ataku z wrzaskiem, że broni się jakiegoś kościoła sprzeniewierzającego się uniwersalnemu przesłaniu Ewangelii „obyście się wzajemnie miłowali”. Milczy Pan, ani słowa protestu wobec faktu, że tej krucjacie przewodzą politycy z bliskiej Panu formacji politycznej, którym włos nie spada z głowy.

No i tak dochodzi do tej kropki na „i”, do roztoczonego przez Pana narodowego patronatu nad rocznicą powstania faszystowskiej formacji, polskiej hańby i polskiego wstydu, czemu towarzyszy wspierające Pana kłamstwo wypowiedziane przez Pana ideowe zaplecze, szefa Urzędu ds. Kombatantów, że „…Brygada Świętokrzyska nigdy nie kolaborowała z Niemcami…”, że „…to jej czarna legenda…”. Daje Pan zwłowieszczy sygnał Polakom: droga do faszyzacji kraju zostaje otwarta. Wskazuje Pan drogę do narodowej katastrofy.

Panie Prezydencie, określa Pan tym ostatecznie swoje miejsce, jaki wyznaczy Panu historia: tam, gdzie hańba i wstyd: tego jestem pewien. Mimo tego, nie czuje do Pana nienawiści, bo nie ma nic, co niszczyłoby nasze człowieczeństwo bardziej, niż nienawiść. Chcę tylko coś Panu podpowiedzieć, może Pan z tego skorzysta: droga powrotu na dobrą stronę mocy jest zawsze otwarta. Mając wciąż te pełne usta Polski, niechże Pan się przełamie, niechże Pan wypowie to jedno zdanie: stop faszyzmowi, gdziekolwiek na świecie, a w dotkniętej nim tak okrutnie Polsce w szczególności. Tego Panu życzę. A gdyby Pan i Pana służby doszły do wniosku, że powiedziałem choć jedno słowo za dużo, że podniosłem rękę na Pana miałki majestat, że popełniłem przestępstwo – stawiam się do dyspozycji, a powiem, że nawet chętnie widziałbym się z prokuratorskim zarzutem w ławie oskarżonych. Mam co prawda mocny immunitet: wiek podeszły – jestem dzieckiem wojny, ja horror faszyzmu przeżyłem; i moją terminalną, ciężką chorobę, chętnie się jednak tego immunitetu wyrzeknę. Z ławy oskarżonych głos mego obywatelskiego protestu, mojego gniewu, mojego „non possum” wybrzmiały głośniej, donośniej niż z obywatelskiego portalu. Więc „voiila”. I tym kończę ten mój lit do Pana, Panie Prezydencie, i jakże pragnę, żeby Pan go przeczytał, co zapewne nie nastąpi.

I jeszcze tylko apel do Was, drodzy Obywatele, ludzie wolni, świadomi swoich praw, świadomi najwyższej racji stanu Rzeczypospolitej. Ci najwrażliwsi, w których poczucie obywatelstwa tkwi od zawsze; i ci, w których obywatelstwo rozbudziło się kiedy postrzegli łapę podniesioną na z tak wielkim trudem uzyskany dar od losu, demokratyczne państwo prawa; i ci, którzy dopiero budzą się z chocholego snu. Jest nas przecież wielu, jest w nas moc – niech ona teraz wybrzmi, bo larum grają. Zakrzyknijmy wielkim głosem, jak Polska długa i szeroka: stop faszyzmowi, stop katastrofie, stop tej najokrutniejszej zarazie naszego czasu. Niech dobre moce będą z nami! I na tym kończę, i jak to wszystko z siebie już  wyrzuciłem, jest mi choć odrobinę lżej.

 

CO WYDARZYŁO SIĘ W BIAŁYMSTOKU?

CO WYDARZYŁO SIĘ W BIAŁYMSTOKU?

Wczorajsze wydarzenia w Białymstoku: haniebne, przerażające, mrożące krew w żyłach. Niektórzy mówią, że to „lokalne”, że przecież krew się nie przelała, że nie ma co rozdzierać szat. Jestem innego zdania. To jest potworna gęba polskiej tłuszczy. To już poszło w świat. To przywraca stereotyp polskiego zaścianka, który udało nam się po stuleciach przełamać poprzez transformację ustrojową, poprzez ustanowioną Konstytucję z jej niepowtarzalną preambułą, co dało nam przepustkę do Europy. Zdawało się przez chwilę, że ta tłuszcza z żydowskich pogromów, z Jedwabnego, z mrocznych pokładów polskiej zaściankowości i jej toksycznego nacjonalizmu została jakoś ujarzmiona, a przynajmniej zmarginalizowana. Zdawało się. Może by nawet tak się stało – bo przecież mimo potknięć i zaniechań sprawy polskie toczyły się w dobrym kierunku –  gdyby nagle nie pojawił się trend odwrotny. Gdyby nie obłędna wizja szaleńca, który zdobył władzę i postanowił zawracać bieg historii – przywrócić Polskę narodowo-katolicką, osadzoną w nieistniejących już realiach „przedwojnia”, papugi narodów, pełnej patriotycznych wzmożeń z iluzją mocarstwowości. Nie bacząc na to, co nam historia za to zafundowała: klęskę, na pół wieku utratę suwerennego bytu i na tyleż czasu regres cywilizacyjny. Myślę, że – mimo wszystko – Jarosław Kaczyński, krótkowzroczny szaleniec, nie zdawał sobie sprawy, jakiego dżina wypuszcza z butelki, choć słysząc wypowiedziane przez niego przed kilku dniami słowa w kontekście protestu wobec LGBT „… jesteśmy wyspą wolności, musimy powstrzymać ofensywę zła… – być może się mylę.

To nie przyszło nagle, to pełzało. Podnoszenie się z kolan, odwracanie się od Europy i związany z tym, sączony do opinii publicznej fałsz, systematyczna dewastacja instytucji demokratycznego państwa prawa. Później była faszystowska orgia obchodów rocznicy urodzin Adolfa Hitlera, publiczne spalenie kukły Żyda, wieszanie podobizn europosłów: z pozorami tylko szukania winnych, z prawnym pobłażaniem, z dyskretnym przyzwoleniem. A dalej – przymrużanie oka na „marsze niepodległości”, na prężenie muskułów przez skrajnych nacjonalistów wrzeszczących coś o „białej Polsce”. Dyskretne szukanie sojuszników w burzeniu demokratycznego ładu z nadzieją, że pozostaną pod kontrolą. Nadzieje zawiodły – nie pozostali. I teraz Jarosław Kaczyński ma pewien problem, a może też narastający lęk, że tłuszcza jemu również dobierze się do gardła.

No i mamy to, o mamy. Miast jednoznacznego potępienia – delikatna prewencja, kilka osób zatrzymanych, pozorne procedury prawne. A karawana jedzie dalej – gęba polskiego faszysty, antysemity, rasisty, jest coraz bardziej wyrazista. Zagrażając fundamentom polskiej racji stanu, burząc cudem zdobytą szansę dołączenia do obszaru zachodniej cywilizacji, wspólnoty wolnych narodów, europejskich wartości.

Być może nadto dramatyzuję, obym się mylił. Atoli wydaje mi się coraz bardziej, że ta batalia wyborcza „o wszystko” – już tylko w perspektywie kilku miesięcy, batalia o przyszły kształt Polski na lata, rozegra się w płaszczyźnie cywilizacyjnej. Transfery socjalne burzące gospodarkę, korupcyjne kupowanie elektoratu, różne „piątki” i „szóstki”,  przebudzanie się w ostatniej chwili śpiącej chocholim snem demokratycznej opozycji, rozpaczliwe wysiłki obywatelskiego protestu wciąż  dalekiego od porozumienia: oczywiście, nie lekceważę tego. To czynniki nieuchronnie towarzyszące kampanii wyborczej, brutalnej, bo tym razem „o wszystko”. Atoli tym razem przeważy zmaganie się tej przerażającej, narodowej gęby z polskim marzeniem o demokracji, o wejście w obszar wolności z pochyleniem się nad poszanowaniem godności ludzkiej i niezbywalnymi prawami człowieka. Zmaganie wyjątkowo trudne, bowiem tym razem zawiódł instytucjonalny kościół opowiadając się po stronie ciemnogrodu, zapominając o swoim chrześcijaństwie, o swojej ewangelicznej misji niesienia pokoju, braterstwa. Czy polscy demokraci i marzyciele zdołają zmierzyć się z tym dramatycznym wyzwaniem, czy zdążą, czy zjednoczą się w ostatniej chwili ponad wszelkimi podziałami po to, żeby huknąć jednym potężnym głosem, uratować Polskę przed spadaniem w cywilizacyjną przepaść?

Tego, oczywiście, nie wiem, ale nadziei – trudnej nadziei – tracić nie chcę. Lokuję ją przede wszystkim we wchodzącym w życie młodym pokoleniem Polaków nie skażonych jeszcze dramatyczną spuścizną polskiego zaprzaństwa, polskiego sarmatyzmu, polskiej targowicy. Mam wiarę w to, że oni postrzegają świat inaczej, na miarę swoich aspiracji, że wyjdą naprzeciw wielkim wyzwaniom rozedrganego dzisiaj świata, że odwołają się do tych najszczytniejszych narodowych tradycji i jej autentycznych bohaterów, którym przyszło ginąć upominając się o wolność, równość, braterstwo. Że oni wykrzyczą swoje „non possum” tej strasznej polskiej gębie, że oni ją wepchną w niebyt historii.

I niechby tak się stało! Polsko, moja kochana Polsko, moja Europo, z której czerpiemy nasze fundamentalne wartości – demokrację, fundamentalne prawa człowieka – każdej istoty ludzkiej, szacunek dla prawa: niech dobre moce będą z Tobą! Mam wiarę w to, że będą.

Amnesty International: WOLNI LUDZIE, WOLNE SĄDY

Właśnie zacząłem kreślić krótką laudację pod adresem znakomitego (!) raportu Amnesty International „Polska: wolni ludzie, wole sądy”, kiedy ekran monitora przesłonił ten przekaz dnia: Ursula von der Leyen nową przewodniczącą Komisji Europejskiej. I pierwsza reakcja na to wydarzenie, strzelające w punkt, krótkie słowa Przewodniczącego Rady Europejskiej, Donalda Tuska: „Gratulacje dla Europy”. I te żarliwe, z pasją wypowiedziane słowa bohaterki dnia tuż bo wyborze: „Przez wiele lat Europejczycy ciężko walczyli o wolność, a praworządność – to jedyny sposób, aby tej wolności bronić… Będziemy chronić praworządności wszędzie tam, gdzie będzie łamana, bo jest to wartość uniwersalna… Kompromisów nie będzie!… Kto będzie chciał osłabiać Europę, pozbawiać ją wartości – ten napotka we mnie nieprzejednanego wroga…”

Było znacznie więcej tych żarliwych słów kreślących wizję zintegrowanej Europy, coraz bardziej otwartej na człowieka – przyrodzoną mu godność i równość jego praw, przewodzącej obronie planety Ziemia przed jej ekologiczną zagładą i warto będzie je przy innej okazji przypomnieć. Ale te, co wyżej, tak mi korespondują z amnestyjnym raportem, druzgocąco punktującym łamanie w moim kraju w ciągu minionych czterech lat fundamentalnych zasad praworządności i tyle w nich nadziei, że czynię je mottem do tego, co pragnę krótko o raporcie „Polska: wolni ludzie, wolne sądy” powiedzieć.

Więc piszę…

Ukazało się już wiele tekstów omawiających łamanie pięknej polskiej Konstytucji, dewastację  polskiego porządku prawnego. Pisane zwykle przez zatroskanych prawników konstytucjonalistów właściwym im językiem, nieco hermetycznym prawniczym żargonem. Czasem trudne w lekturze. Poruszają zwykle jakiś wycinek, omawiają konkretny problem, jakąś sprawę, jakiś kolejny prawny wandalizm. Wszystko to, oczywiście, niezwykle cenne i będzie służyć opisaniu krótkiego okres kolejnej polskiej smuty, wstydu, kiedy większość z nas dała się oszukać, zmanipulować toksyczną, nacjonalistyczną propagandą, uległa populizmowi i wybrała, jak wybrała. Nieświadoma, że dokonuje dramatycznej transakcji: przyzwala na odbieranie sobie niezbywalnych, ciężko wywalczonych obywatelskich wolności na rzecz złudnego poczucia bezpieczeństwa. Nie czytałem jednak żadnego opracowania, które spojrzałoby „z lotu ptaka” na dramatyczny problem łamania w Polsce fundamentów praworządnego państwa prawa dokumentując krok po kroku to, co nam się przydarzyło po październikowych wyborach w 2015 roku.

I wreszcie dokonała tego dzieła niezawodna Amnesty International. We właściwy sobie sposób. Bez kszty emocji. Prostym językiem, czytelnym dla każdego polskiego Jana Kowalskiego, który wybił się ponad minimalny próg IQ. Z pozycji nieustępliwej obrony niezbywalnych praw człowieka zdefiniowanych w historycznej Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka, być może najpiękniejszym dokumencie wygenerowanym przez ledwie okrzepłą wówczas ONZ (10 grudzień 1948), korygującym orbitę, po której świat podąża po Holokauście, po głębokiej traumie, po najokrutniejszej w historii wojnie.

Nie jest ten raport dziełem naukowym, nie analizuje, nie docieka przyczyn i skutków. Jest kroniką. Pisaną z „do bólu” rzetelnością. Krok po kroku właśnie. Zwięźle – ani jednego  słowa w nim za wiele. Z precyzją chirurga dokonującego operacji na ludzkim sercu. To „suchy” tekst, a jakże wstrząsa. Fakt po fakcie, wydarzenie po wydarzeniu. Z datą, nazwiskiem sprzeniewierzonego wandala – tego u szczytu zawłaszczonej władzy, i tego który jej uległ, który dopuszczał się konstytucyjnej zbrodni. Ze zwięzłym opisem okoliczności i sylwetek ofiar nękania, infamia, przeraźliwej mowy nienawiści.

Na 45 stronach tego dokumentu znajdziesz wszystko, co umożliwi ci dostrzeżenie całej panoramy tej karygodnej destrukcji prawnej, niszczenia fundamentalnej tkanki praworządnego państwa, a przy okazji – podłej próby łamania ludzkich sumień. Ale też dostrzeżesz wspaniałe postawy obywatelskich zachowań, czasem nawet przejawy bohaterstwa. I proces budzenia się z letargu społeczeństwa obywatelskiego – ale to już tylko „en passant”. Tytuły kilkunastu rozdziałów i podrozdziałów tego dokumentu mówią same za siebie: nie będę ich tu przytaczał, jest ich zbyt wiele. Jest też w tym dokumencie wzmianka o tym, jak Europa dotychczas reagowała na ten polski zamach stanu w obrębie fundamentalnych wartości i praw podstawowych. Z niedwuznacznym sygnałem, że wciąż zrobiła zbyt mało. Są więc też rekomendacje, pod wieloma adresami – dla Rządu, dla Komisji Europejskiej, dla państw członkowskich UE, dla Parlamentu Europejskiego, ze wskazaniem, co winny zrobić w poszczególnych kwestiach. Wszystkie strzelone w punkt. Celne. Czy zrobią? Zapewne nie do końca, ale bez echa – jestem pewien – to nie pozostanie.

A w przyszłości – miejmy nadzieję nieodległej, kiedy już wreszcie przyjdzie sprzątać tę prawną stajnie Augiasza, wymiatać z niej brud, wstecznictwo, cynizm sprawujących obecnie władzę, ten okrutny zamach na rację stanu Rzeczpospolitej, będzie ten amnestyjny dokument – jestem o tym przekonany – załącznikiem numer jeden w opasłych aktach sprawy stojącej na wokandzie niezależnego Trybunału Stanu, w którym orzekać będą niezawiśli sędziowie. Nie po to, żeby kogokolwiek „wsadzać za kraty”, bo byłoby to nieporozumienie, kreowanie kolejnych fałszywych bohaterów – zakałę polskiej historii, utrwalanie  dramatycznych, narodowych podziałów. Po to, żeby dać świadectwo prawdzie, żeby okryć wstydem i hańbą tych, którzy ośmielili się podnieść rękę na majestat Rzeczposolitej, złamać w co najmniej 13 punktach jej mozolnie wypracowaną Konstytucję, sprzeniewierzyć się jej pięknej preambule, wprost poetyckim ujęciu polskich marzeń i polskich aspiracji.

Wiem, jestem w tym, co piszę głęboko emocjonalny, może nazbyt – inaczej nie potrafię. W odróżnieniu od wyzutego z emocji klimatu samego raportu – chłodnego, rzeczowego, precyzyjnie wypunktowującego każde podniesienie ręki na polski porządek prawny. Wspaniała Amnesty International! Jestem szczęśliwy, że przed niespełna dwudziestu laty dobry los (bo przecież wszystko jest dziełem przypadku) złączył mnie z grupą szlachetnych ludzi, którzy podjęli trud  wprowadzenia do Polski tej szlachetnej organizacji, promowania jej etosu, budowania jej struktur: a początki nie były łatwe. Że byłem jednym z nich, od początku żarliwym, łatwo ukąszony tym bakcylem, który pozwolił mi postrzec w całej rozciągłości fundamentalne znaczenie uniwersalnych, niezbywalnych praw człowieka – każdej istoty ludzkiej I wielki etos ich obrony. Że mogłem przez wiele lat przeżywać tą wspaniałą amnestyjną przygodę, co ogromnie ubogaciło moje życie, że miałem możność dorzucić swój mały kamuszek do wielkiej piramidy wciąż budowanej dla obrony fundamentalnych ludzkich praw. Dzisiaj, po przeszło pół wieku od jej powstania – przez miliony wolontariuszy, szlachetnych, wrażliwych ludzi, w każdym niemal zakątku świata.

Dziękuję Ci, Amnesty International, że dane mi było przeżyć z Tobą tę wieloletnią wielką przygodę, że spotkałem na tej drodze tak wielu wspaniałych ludzi z różnych zakątków świata, że mnie ona tak ubogaciła. Dziękuję Ci, że jesteś – taka, z której po ukąszeni nigdy się nie wychodzi. No, i dziękuję za ten raport, taki zwykły, taki po prostu Twój w swojej  formie, choć dla mnie niezwykły, jakiś szczególny, na wagę złota.

Dziękuję!

[POLSKA: WOLNE SĄDY, WOLNI LUDZIE. SĘDZIOWIE BRONIĄ SWOJEJ NIEZAWISŁOŚCI.  https://amnesty.org.pl/wp-content/uploads/2019/07/Wolne-Sady-Wolni-Ludzie-Report_PL.pdf]

Bardzo osobiste: komunikat z Tworki Spa

Kreślę krótki komunikat, co u mnie. Z zażenowaniem, bo to trochę tak, jakbym narzucał   niekoniecznie interesującą lekturę, co u szarej myszki, ale ponieważ kilka osób o taki komunikat mnie prosiło – więc piszę.

Zbliża się kres: kiedyś przecież musi nadejść. Rokowania są, jakie są, i tu już się nic nie zmieni: rakowy potworek zaatakował, taki złośliwiec, który wyznaczył mi kres – kilka, kilkanaście miesięcy. Ale i tak łaskawy. Po jakże długim życiu, dając wiąż czas na refleksję, takie ostateczne ogarnięcie i uporządkowanie. Do rozpaczy mi daleko, a nawet przeciwnie – przyszłość postrzegam nieco bardziej optymistycznie, niż przed świadomością tego wyznaczonego mi kresu. Te wszystkie nasze narodowe słabości, sarmacką pychę, która się dotkliwie przejawiła, nagłe liderskie wzmożenia i brak zgody na wspólny protest przeciwko zawracaniu biegu historii postrzegam coraz bardziej jako chwilowe tołpnięcie, z którego pomału, ale jednak wychodzimy. To prawda, może to kosztować Polaków kolejną dekadą cywilizacyjnego zastoju, który znów trzeba będzie mozolnie odrabiać, ale wydaje mi się, że sprytny taktyk, Jarosław Kaczyński, totalnie pomylił się i strategicznie już przegrał, a historia łaskawa mu nie będzie. Budząc lęki i przez chwilę zarządzając nimi udało mu się oszukać naród i uzyskać tych pięć minut na destrukcję i obłędny marsz wstecz, ale równocześnie obudził nas z chocholego snu. Bo przysnęliśmy tracąc z pola widzenia aksjologię, wartości, zachwyceni Autostradą, tracąc z pola widzenia Człowieka. Widocznie niezbędna była ta zapaść, żeby zacząć odbijać od dna: widocznie tacy jesteśmy, przeglądamy na oczy dopiero w porażce. Atoli, kiedy mam teraz na nosie takie okulary na dalekie widzenie, postrzegam jednoznacznie, że z tej porażki wychodzimy. Rozbudza się obywatelstwo (nasz czteroletni protest nie był tu bez znaczenia), narasta społeczna debata, intelektualiści coraz skuteczniej podejmują próby analizy tego, co się stało i dlaczego. Wchodzące w życie młode pokolenie – cóż tu mówić, zaniedbane przez nas, starych – dostrzega fundowane im deficyty wolności, zagrożenie ich swobód i tego nie da sobie odebrać. Postrzega również nowe wyzwania, wobec których starzy często są ślepi: planeta, migracja – zjawisko nieuchronne, które jednak trzeba jakoś ogarnąć, demografia. Coraz bardziej świadome jest groźby wykluczania, coraz bardziej opowiada się za równością, bez której wolność i poszanowanie ludzkiej godności jest mrzonką. Że to elity (nie te od celebry, a te od społecznej wrażliwości), że to dopiero początek jakiegoś pozytywnego procesu, który narasta? To prawda, ale takie są już chyba cykle historii. Więc życzę każdemu, kto dochodzić będzie do swego kresu, żeby miał szczęście to dostrzec. Bo odchodzi się wówczas pogodnie, bez poczucia porażki, bez przekleństw, z nadzieją. No i jeszcze jedno: czy tylko nas, Polaków, dotknęło to aksjologiczne tołpnięcie? Ależ skąd, dotknęło całą naszą strefę cywilizacyjną, dotknęło przede wszystkim Europę, ale widzimy, jak ona się pięknie budzi. Powstrzymała falę toksycznego, narodowego populizmu, koryguje swoje priorytety, wzmacnia swoje instytucje stojące na straży demokratycznych rządów prawa w całej wspólnocie wolnych narodów i wolnych ludzi. Widać to choćby obserwując blokadę tych, którym marzy się wstecznictwo, przy aktualnych wyborach na najwyższe stanowiska w Unii Europejskiej. Europa, nasza polska racja stanu, gwarant naszego bezpieczeństwa, naszych wolności i naszych obywatelskich swobód.  Szczęśliwy jestem, że tak to postrzegam na odchodnym, a choćby i ze szczyptą przesadnego optymizmu.  Ale tak mi podpowiada moja intuicja, która bierze się przecież z długiego życiowego doświadczenia.

Miało być krótko i osobiście, a znów mi niesforna myśl gdzieś dalej poszybowała. No cóż, ten typ tak ma. Więc już konkretnie. Wczoraj miałem usłyszeć w ursynowskim Centrum Onkologii, co z tym moim potworkiem dalej robić, czy go jakąś kuracją (radiacje, chemia) powstrzymywać kosztem wzrastającego dyskomfortu tych kilku zyskanych miesięcy życia, czy pozwolić mu czynić to jego diabelskie dzieło zważywszy skutki tego dyskomfortu. Okazało się, że na podpowiedź znakomitych medyków będę musiał jeszcze kilka dni poczekać, jeszcze jest niezbędna jakaś opinia, konsultacja. Czekam więc cierpliwie, zaoferowane mi propozycje przyjmę z pokorą no i jakąś decyzję podejmę, bo w końcu będzie to moja decyzja – zapadnie pod koniec lipca. A na razie jestem w domu, ogarniam się, cieszę się każdą chwilą, a szczególnie ciepłem i życzliwością, jaka mnie otacza ze strony ludzi, których miałem szczęście na swojej ścieżce spotkać. W tym aspekcie jestem dziecko szczęścia, bo nie każdemu to się trafia. I właśnie za to ciepło i życzliwość wokół mnie najgoręcej dziękuję – dobrej Opatrzności, wszystkim, którzy mnie w tym trudnym w końcu czasie okazują tak wiele przyjaźni: cóż więcej stary człowiek, sięgający po kres, mógłby sobie wymarzyć.

Żyję normalnie, zastanawiam się, co mógłbym zrobić jeszcze żeby do końca podtrzymać sens życia. Mobilny już nie jestem, nie będzie już mi dane uczestniczyć w tych niezapomnianych spotkaniach obcych sobie, a równocześnie tak bliskich sobie ludzi – Was właśnie, którzy poderwali się do protestu przeciwko deptaniu fundamentalnych wartości. Nie znaczy to jednak, że nie mam już żadnych planów. Najbliższy – to skorzystanie z zaproszenia niepowtarzalnego Jurka Owsiaka do wzięcia udziału w jego kostrzyńskim „festiwalu wolności” i do porozmawiania z młodzieżą na ustawionej tam scenie Akademii Sztuk Przepięknych o tym, że najgorsze, co może nas w życiu spotkać – to obojętność na zło, że bunt przeciwko niemu – to przejaw najwyższego szacunku dla prawa i przyrodzonej człowiekowi godności. Że warto. Że to nadaje jakiś sens życiu. Nie wiem, czy trafię do wyobraźni tych młodych ludzi, z którymi mam się spotkać – którzy są mi tak bliscy bo najbliżej kojarzą mi się z nadzieją, ale jeśli trafię choć do jednego z nich, to i tak świat się posunie choćby o milimetr do przodu. Na swojej dobrej trajektorni. A czy w ogóle tam dojadę – o tym zdecyduje ostatecznie mój potworek, który mi na to pozwoli lub już nie, ale ponieważ mam mieć to spotkanie już za niespełna trzy tygodnie, mam nadzieję, że kondycja nie odmówi mi jeszcze posłuszeństwa. I tak trzymam. A już jutro będę przekonywał w spocie reklamowym, o który mnie proszono, do wzięcia udziału w warszawskiej Wielokulturowej Street Party, wspaniale pokazującej fascynującą inność, prezentującej moją kochaną Warszawę jako miejsce na (polskiej) ziemi otwarte na świat, europejskie, uśmiechnięte, przyjazne. A czeka jeszcze na kilka słów uznania i promocji znakomity raport Amnesty International niosący przesłanie „wolni ludzie, wolne sądy” w odniesieniu do łamanych w Polsce praw podstawowych. Więc robię swoje i będę chciał tak do końca.

No i cóż – jestem „stacjonarny”, po prostu w domu, w pobliskim Pruszkowie, tuż nad Utratą:  tak mi wyszło. Zatem gdyby przyszło komu na myśl odwiedzić mnie w tym wakacyjnym czasie (a piękne lato mamy!), żeby uścisk dłoni wymienić – rad będę wielce i obiecuję smaczną kawę. I na tym już kończę z nadzieją, że przecież jeszcze gdzieś, kiedyś do zobaczenia!

Bardzo osobiste: komunikat z Tworki Spa

Kreślę krótki komunikat, co u mnie. Z zażenowaniem, bo to trochę tak, jakbym narzucał   niekoniecznie interesującą lekturę, co u szarej myszki, ale ponieważ kilka osób o taki komunikat mnie prosiło – więc piszę.

Zbliża się kres – kiedyś przecież musi nadejść. Rokowania są, jakie są, i tu już się nic nie zmieni: rakowy potworek zaatakował, taki złośliwiec, który wyznaczył mi kres – kilka, kilkanaście miesięcy. Ale i tak łaskawy. Po jakże długim życiu, dając wiąż czas na refleksję, takie ostateczne ogarnięcie i uporządkowanie. Do rozpaczy mi daleko, a nawet przeciwnie – przyszłość postrzegam nieco bardziej optymistycznie, niż przed świadomością tego wyznaczonego mi kresu. Te wszystkie nasze narodowe słabości, sarmacką pychę, która się dotkliwie przejawiła, nagłe liderskie wzmożenia i brak zgody na wspólny protest przeciwko zawracaniu biegu historii postrzegam coraz bardziej jako chwilowe tołpnięcie, z którego pomału, ale jednak wychodzimy. To prawda, może to kosztować Polaków kolejną dekadą cywilizacyjnego zastoju, który znów trzeba będzie mozolnie odrabiać, ale wydaje mi się, że sprytny taktyk, Jarosław Kaczyński, totalnie pomylił się i strategicznie już przegrał, a historia łaskawa mu nie będzie. Budząc lęki i przez chwilę zarządzając nimi udało mu się oszukać naród i uzyskać tych pięć minut na destrukcję i obłędny marsz wstecz, ale równocześnie obudził nas z chocholego snu. Bo przysnęliśmy tracąc z pola widzenia aksjologię, wartości, zachwyceni Autostradą, tracąc z pola widzenia Człowieka. Widocznie niezbędna była ta zapaść, żeby zacząć odbijać od dna: widocznie tacy jesteśmy, przeglądamy na oczy dopiero w porażce. Atoli, kiedy mam teraz na nosie takie okulary na dalekie widzenie, postrzegam jednoznacznie, że z tej porażki wychodzimy. Rozbudza się obywatelstwo (nasz czteroletni protest nie był tu bez znaczenia), narasta społeczna debata, intelektualiści coraz skuteczniej podejmują próby analizy tego, co się stało i dlaczego. Wchodzące w życie młode pokolenie – cóż tu mówić, zaniedbane przez nas, starych – dostrzega fundowane im deficyty wolności, zagrożenie ich swobód i tego nie da sobie odebrać. Postrzega również nowe wyzwania, wobec których starzy często są ślepi: planeta, migracja – zjawisko nieuchronne, które jednak trzeba jakoś ogarnąć, demografia. Coraz bardziej świadome jest groźby wykluczania, coraz bardziej opowiada się za równością, bez której wolność i poszanowanie ludzkiej godności jest mrzonką. Że to elity (nie te od celebry, a te od społecznej wrażliwości), że to dopiero początek jakiegoś pozytywnego procesu, który narasta? To prawda, ale takie są już chyba cykle historii. Więc życzę każdemu, kto dochodzić będzie do swego kresu, żeby miał szczęście to dostrzec. Bo odchodzi się wówczas pogodnie, bez poczucia porażki, bez przekleństw, z nadzieją. No i jeszcze jedno: czy tylko nas, Polaków, dotknęło to aksjologiczne tołpnięcie? Ależ skąd, dotknęło całą naszą strefę cywilizacyjną, dotknęło przede wszystkim Europę, ale widzimy, jak ona się pięknie budzi. Powstrzymała falę toksycznego, narodowego populizmu, koryguje swoje priorytety, wzmacnia swoje instytucje stojące na straży demokratycznych rządów prawa w całej wspólnocie wolnych narodów i wolnych ludzi. Widać to choćby obserwując blokadę tych, którym marzy się wstecznictwo, przy aktualnych wyborach na najwyższe stanowiska w Unii Europejskiej. Europa, nasza polska racja stanu, gwarant naszego bezpieczeństwa, naszych wolności i naszych obywatelskich swobód.  Szczęśliwy jestem, że tak to postrzegam na odchodnym, a choćby i ze szczyptą przesadnego optymizmu.  Ale tak mi podpowiada moja intuicja, która bierze się przecież z długiego życiowego doświadczenia.

Miało być krótko i osobiście, a znów mi niesforna myśl gdzieś dalej poszybowała. No cóż, ten typ tak ma. Więc już konkretnie. Wczoraj miałem usłyszeć w ursynowskim Centrum Onkologii, co z tym moim potworkiem dalej robić, czy go jakąś kuracją (radiacje, chemia) powstrzymywać kosztem wzrastającego dyskomfortu tych kilku zyskanych miesięcy życia, czy pozwolić mu czynić to jego diabelskie dzieło zważywszy skutki tego dyskomfortu. Okazało się, że na podpowiedź znakomitych medyków będę musiał jeszcze kilka dni poczekać, jeszcze jest niezbędna jakaś opinia, konsultacja. Czekam więc cierpliwie, zaoferowane mi propozycje przyjmę z pokorą no i jakąś decyzję podejmę, bo w końcu będzie to moja decyzja – zapadnie pod koniec lipca. A na razie jestem w domu, ogarniam się, cieszę się każdą chwilą, a szczególnie ciepłem i życzliwością, jaka mnie otacza ze strony ludzi, których miałem szczęście na swojej ścieżce spotkać. W tym aspekcie jestem dziecko szczęścia, bo nie każdemu to się trafia. I właśnie za to ciepło i życzliwość wokół mnie najgoręcej dziękuję – dobrej Opatrzności, wszystkim, którzy mnie w tym trudnym w końcu czasie okazują tak wiele przyjaźni: cóż więcej stary człowiek, sięgający po kres, mógłby sobie wymarzyć.

Żyję normalnie, zastanawiam się, co mógłbym zrobić jeszcze żeby do końca podtrzymać sens życia. Mobilny już nie jestem, nie będzie już mi dane uczestniczyć w tych niezapomnianych spotkaniach obcych sobie, a równocześnie tak bliskich sobie ludzi – Was właśnie, którzy poderwali się do protestu przeciwko deptaniu fundamentalnych wartości. Nie znaczy to jednak, że nie mam już żadnych planów. Najbliższy – to skorzystanie z zaproszenia niepowtarzalnego Jurka Owsiaka do wzięcia udziału w jego kostrzyńskim „festiwalu wolności” i do porozmawiania z młodzieżą na ustawionej tam scenie Akademii Sztuk Przepięknych o tym, że najgorsze, co może nas w życiu spotkać – to obojętność na zło, że bunt przeciwko niemu – to przejaw najwyższego szacunku dla prawa i przyrodzonej człowiekowi godności. Że warto. Że to nadaje jakiś sens życiu. Nie wiem, czy trafię do wyobraźni tych młodych ludzi, z którymi mam się spotkać – którzy są mi tak bliscy bo najbliżej kojarzą mi się z nadzieją, ale jeśli trafię choć do jednego z nich, to i tak świat się posunie choćby o milimetr do przodu. Na swojej dobrej trajektorni. A czy w ogóle tam dojadę – o tym zdecyduje ostatecznie mój potworek, który mi na to pozwoli lub już nie, ale ponieważ mam mieć to spotkanie już za niespełna trzy tygodnie, mam nadzieję, że kondycja nie odmówi mi jeszcze posłuszeństwa. I tak trzymam. A już jutro będę przekonywał w spocie reklamowym, o który mnie proszono, do wzięcia udziału w warszawskiej Wielokulturowej Street Party, wspaniale pokazującej fascynującą inność, prezentującej moją kochaną Warszawę jako miejsce na (polskiej) ziemi otwarte na świat, europejskie, uśmiechnięte, przyjazne. A czeka jeszcze na kilka słów uznania i promocji znakomity raport Amnesty International niosący przesłanie „wolni ludzie, wolne sądy” w odniesieniu do łamanych w Polsce praw podstawowych. Więc robię swoje i będę chciał tak do końca.

No i cóż – jestem „stacjonarny”, po prostu w domu, w pobliskim Pruszkowie, tuż nad Utratą:  tak mi wyszło. Zatem gdyby przyszło komu na myśl odwiedzić mnie w tym wakacyjnym czasie (a piękne lato mamy!), żeby uścisk dłoni wymienić – rad będę wielce i obiecuję smaczną kawę. I na tym już kończę z nadzieją, że przecież jeszcze gdzieś, kiedyś do zobaczenia!

TU i TERAZ

Upalny czerwiec 2019, a kreślę to na znakomitej „neurologii” w szpitalu tworkowskim, żeby zmienić trochę – cóż tu ukrywać – smutny tok myśli.

Mamy za sobą cztery lata upartego protestu. Jesteśmy zmęczeni. Z mnóstwem pytań. Na które albo brak odpowiedzi, albo są one tak przygnębiające, że chętnie wypychamy je ze świadomości. Te pytania jednak dręczą, więc będę je stawiał i próbował sobie na nie odpowiedzieć, Ale tylko sobie. Bo tylu spraw, jakie dzieją mi się za oknem, nie jestem w stanie zrozumieć – umykają  przyczynowo – skutkowemu ciągowi myśli. Ale jest też i dugi powód, dlaczego „tylko sobie”. Bo tymi moimi odpowiedziami mogę też pogłębiać defetyzm, a nie chciałbym być postrzegany jako jego źródło.

Myślę jednak, że przede wszystkim warto poświęcić chwilę refleksji słowu „my”: co (kto) się pod nim kryje, jak się ten zbiorowy podmiot w ciągu trzech lat protestu zmieniał, jak ewaluował. Jak początkowo przybierał na sile żeby później topnieć, rozmywać się w różnorodności zapominając, że jest ona piękna wtedy tylko, kiedy zawiera się w jedności, o czym przypomina nam fundamentalna zasada, na której opiera się funkcjonowanie Unii Europejskiej: jedność w różnorodności.

Więc poderwaliśmy się my, Obywatele – a było nas wówczas wiele – wiedzeni obudzonym nagle instynktem, że odbiera nam się coś bardzo ważnego, jakąś nieocenioną zdobycz wprowadzającą Polskę znów, po dekadach, jeśli nie wiekach, do kulturowo – cywilizacyjnej wspólnoty, z której  zrodziła się Europa w jej dzisiejszym rozumieniu. I stało się to mimo, że mało kto wówczas rozumiał, jaką rolę pełni Trybunał Konstytucyjny w sprawowaniu rządów prawa opierających się na trójpodziale władzy. To był autentyczny, społeczny zryw, który mógł zmienić przyszły bieg wydarzeń. Gdyby natychmiast nie dała o sobie znać narodowa przywara, która od stuleci ciągnęła Polskę wstecz oddalając nas od Europy: nasza sarmackość – przewaga gestu, formy, nie rzadko (nazwę to brutalnie) fanfaronady nad poczuciem odpowiedzialności za państwo, nad myśleniem obywatelskim o wykorzystaniu tego wzmożenia dla zorganizowania ruchu, który skutecznie przeciwstawiałby się nie pozostawiającej już złudzeń koncepcji państwa, z której wizją zdobył pełnię władzy Jarosław Kaczyński. Państwa narodowego, anachronicznego w swoim politycznym zamyśle, odwróconego od Europy, która swoją wspólnotowością przeszkadza w realizacji „autorskiej wizji”; państwa z wymontowanymi bezpiecznikami, które mogłyby chronić przed despotią i faszyzacją. Nie zdołaliśmy się zorganizować: brakło zgody, otwartości na siebie, odrobiny pokory, wzajemnego zaufania. A pomysły przecież były: Karta Zasad, KORD, Komisja Porozumiewawcza, później PIO (Porozumienie Inicjatyw Obywatelskich), propozycje płynące ze środowiska „Obywateli”. Światłe rady doświadczonych opozycjonistów czasu „Solidarności”, wezwania sędziwego Sędziego Stępnia, aby się „konfederować”. Nie posłuchaliśmy. Nie wypaliło. Przeważyła lekkomyślność, krzykliwość. Nasz jakże polski  sarmatyzm. Potrzeba wyrzucenia z siebie gniewu, złości. Nie chcę powiedzieć, że nie zasadna. Tyle, że ślepa, z widzeniem wyłącznie na krótki dystans. Będziemy teraz czekać, aż postulaty te zrealizuje kolejne pokolenie gniewnych bogatsze o zapisany przez nas krótki rozdział historii. Mój optymizm bazuję na głębokiej wierze, że to nastąpi. KIEDYŚ. Tymczasem my gromko krzyczeliśmy w coraz bardziej rozdrobnionych grupach: „obronimy”, „nie odpuścimy”.

I odpuściliśmy. Czym bowiem są finalne konkluzje przyjacielskich rozmów w naszych środowiskach „my te wybory przegramy’. A dla osłody; „no, może nie do końca, bo nie dopuścimy do większości konstytucyjnej”. No, to ja dziękuję. I zapytuję: w jakiej mierze są te ponure konkluzje wynikiem jakiejś rzetelnej analizy sytuacji, a w jakiej rodzą się z coraz bardziej powszechnego poczucia, że umknęła gdzieś nagle, jak efemeryda, wiara w możliwość wyborczego sukcesu  i niezłomna wola jego osiągniecia? Czy bierze się to z lęku dającego się zauważyć w środowisku tzw. partii opozycyjnych – lęku, przed wzięciem odpowiedzialności za Polskę, kiedy borykać się ona będzie ze zgotowanym jej, przez obecnie rządzących, głębokim kryzysem gospodarczym, ze wszystkimi jego społecznymi konsekwencjami? Czy z  kunktatorskiego, cynicznego myślenia w kategoriach interesu partii, nie Polski, przy lekceważeniu ceny, jaką Polacy zapłacą za dalsze – przez co najmniej dwie dekady – psucie państwa, jego instytucji, jego pozycji w Europie i świecie?

A ja proponuję spojrzeć na rzeczywistość inaczej po to, aby przezwyciężać ten defetyzm – produkt szatana –  który nas dopadł. Dostrzec, że te przegrane w Polsce (głupio!) europejskie wybory w wyniku ludzkich małości, braku odwagi do zarysowanie wizji, braku pozytywnego programu dla Polski, braku przełożenia na język zrozumiały dla Jana Kowalskiego z nadbiebrzańskiej wsi, z czym wiąże się dla Polaków uratowanie demokracji i państwa prawa, a co nas czeka, jeśli się na ten zbiorowy wysiłek nie zdobędziemy. Dostrzec, że to wszystko, to jeszcze nie koniec świata, bo Europa te wybory wygrała. Powstrzymana została fala populistycznego nacjonalizmu, Europa się „zazieleniła”, przeważyły głosy młodego, obudzonego europejskiego „demos”, które postawiło na ratowanie planety, na europejską wspólnotowość,  która – jako jedyna siła – zdolna jest skutecznie przeciwstawiać się dalszemu jej unicestwianiu i zagrażającym nam innym kryzysom (migracja, demografia, pogłębiająca się przepaść między „biednym” i „bogatym”, a zatem prowadzić globalną walkę ze wszelką dyskryminacją i wykluczeniem.

Proponuję też pilnie podsumować, zdefiniować i w sposób zrozumiały przekazać polskiej opinii publicznej (nie rozumiem, dlaczego dotąd tego nie zrobiono) wynik tego naszego, trwającego już cztery lata, protestu: chłodno, bez euforii, ale też pokazując, że miał on głęboki sens – że olbrzymia determinacja i wysiłek (cóż tu ukrywać – garstki ludzi) nie poszedł na marne, że było warto (!). Że ten protest w znacznym stopniu powstrzymał falę destrukcji, mimo swoich słabości konsolidował społeczeństwo obywatelskie i tworzył społeczne klimaty, spowodował jakiś renesans postrzegania wartości. Wymieniać ich nie będę: przywoływane są często i zapisane w dokumentach, pragnę tylko gorąco, żeby nie kończyło się to na słowach, żeby docierało gdzieś do głębi trzewi. Atoli jednej z tych wartości nie mogę nie wymienić: wartości Europy jako opcji kulturowo – cywilizacyjnej, bez której dobrostan i bezpieczeństwo Polaków jest nie do pomyślenia: mówi nam przecież o tym cała historia polskiej państwowości, z której z takim oporem czerpiemy nauki.

Wiem, trochę plotę, bo żadnych tu konkretnych konkluzji, a jedynie garść oderwanych refleksji, bo myśli mi się już trochę rwą i trudno je powiązać, a rwać się będą coraz bardziej i nic już się na to nie da poradzić, więc wiążę to, co się jeszcze wiązać udaje. A tyle jeszcze chciałoby się powiedzieć! Cóż, wszystko ma swój kres, zdolność wiązania myśli również. Guz, który mi się w łepetynie urodził, daje o sobie znać. Więc chcę raz jeszcze powiedzieć, przekazać moją głęboką wiarę w to, „że warto”, że – żeby uratować sens życia – innej drogi nie ma, jak obrona fundamentalnych wartości i zachowanie Polski w Europie, w tym zworniku greckiej filozofii, estetyki i wrażliwości na piękno; rzymskiej wykładni dla prawa, szacunku dla państwa i jego instytucji i wskazówek, jak nim zarządzać. I wreszcie – judeo-chrześcijańskiego przesłania miłości bliźniego i poszanowania godności każdej istoty ludzkiej. Tak do końca, po kres czasu i o jeden dzień dłużej, niezależnie od sytuacji, jaką nam życie funduje.

Ale żeby choć dotknąć konkretu, chcę spojrzeć inaczej również na dynamikę procesów społecznych  zachodzących w moim kraju. Nie wiem, czy ktokolwiek podzieli moje obserwacje, kiedy widzę wyraźnie, że budzi się samozachowawczy instynkt społeczny, że to, co nazywamy pogardliwie (przed czym przestrzegam i zawsze przestrzegałem) „pisowskim elektoratem”, przestaje już być ślepą „warstwą społeczną” nazwaną „lepszym sortem” i bezkrytycznie przyjmującą najfatalniej jak można to sobie wyobrazić pomyślaną „redystrybucję dóbr i godności”. Widzę to również i tu, w moim chwilowym „miejscu na ziemi”, w szpitalu, gdzie rozmawiam z „ludem prostym” i słyszę: ”..znów nam coś, krętacze, obiecują, a wystarczy przecież, żeby obniżyli podatki…”

I nie rozumiem tylko, dlaczego to społeczne zjawisko, które musiało się przecież prędzej czy później pojawić i właśnie się pojawiło, nie jest wykorzystywane w tej walce wyborczej, której rezultat przesądzi przecież o losie Polaków na lat wiele, dlaczego tak wolno dojrzewa powszechna świadomość, że bez tego potencjału ludzkiego, wielkiej masy Polaków (w końcu naszych sióstr i braci, bo wspólnie stanowimy naród) dopominających się o społeczną sprawiedliwość i poszanowanie godności, która dała się zwieść kłamstwom haniebnej propagandy, wszelkie pokrzykiwania o „odsunięciu PiS-u od władzy” są czczą fanfaronadą pozbawioną szczypty choćby strategicznej myśli o państwie. Myśli, która przyświecała współczesnym wielkim polskim mężom stanu, którzy uczynili koncepcję rozmowy i „okrągłego stołu” przepustką dla Polski do europejskiej wspólnoty, do powrotu Polski do cywilizacyjnego kręgu pradawnej, zrodzonej w średniowieczu „Christianitas”, z którego zostaliśmy wypchnięci, bądź sami się z niego „wypisaliśmy” wykluczając, dzieląc, powielając wielokrotnie w strumieniu historii polską „targowicę”.

Tylko, czy jest jeszcze w ogóle jakaś „walka wyborcza”, której towarzyszyłaby wola zwycięstwa i niezłomna wiara, że jest ono możliwe? Te dwa dramatyczne pytania zawieszam w próżni, a odpowiedź na nie przyniesie najbliższa przyszłość.

 

Pol n’ Rock

Zaprosił mnie Jurek Owsiak do Kostrzynia nad Odrą, na swój festiwal Pol n’ Rock i do organizowanej w jego ramach Akademii Sztuk Przepięknych, żeby porozmawiać z młodzieżą (2 sierpnia w piątek, w samo południe). Wielki to zaszczyt, ale też olbrzymie wyzwanie i sen mi spędza z oczu, czy to wyzwanie uniosę. A już teraz proszono mnie, żebym kilka słów napisał o sobie i o tym, co chcę powiedzieć. A ja do końca jeszcze tego nie wiem  Więc napisałem tak

”Nazywam się Bogusław, rocznik 1930. No, długo już żyję, ale wciąż czuję się zbuntowany, bo wciąż chcę, żeby świat był lepszy. I kiedy mnie już Jurek zaprosił na to wspaniałe wydarzenie, chciałbym o tym kilka słów powiedzieć. Co nam, starym, udało się zrobić, co się nie udało, co zepsuliśmy, a wy, młodzi, będziecie musieli to naprawić. I już naprawiacie: ostatnio „zazieleniliście” Europę i spowodowaliście, że jej priorytetem będzie już teraz troska o planetę.

Mówią o mnie „działacz społeczny”, ale co to znaczy? No, więc kilka słów i o tym. Że warto być zaangażowanym. Że najgorsze, co może nas dopaść – to obojętność. Chcę też kilka słów powiedzieć o tym, że różnorodność jest wspaniała, a ten „drugi”, jakiś inny – nie jest groźny, a fantastycznie ciekawy. Trzeba mu tylko otworzyć drzwi, zaprosić i rozmawiać.

Więc bardzo czekam na to spotkanie z Wami. Na rozmowę właśnie. Oby okazała się ciekawa!”.

A wcześniej kazano mi dać temu spotkaniu jakiś tytuł. Więc dałem: „Chcesz lepszego świata? To nie wykluczaj! Otwórz drzwi! Zaproś! Rozmawiaj!”  I tak już poszło. Teraz, Akiedy to czytam, znów jestem pełen obaw, czy taka oferta zdoła zachęcić młodzież do udziału w tym spotkaniu. No cóż, alea iacta est, kośći rzucone. Zobaczymy