Chaosu nie ogarniam: Europa i przyległości

Od czasu do czasu miewam potrzebę uporządkowania sobie zjawisk, które w coraz większym tempie zmieniają otaczającą mnie rzeczywistość. Tak też jest i tym razem. Jest jednak różnica. Dotychczas bywało to tak, że siadałem i przelewałem to, co wokół siebie widzę – i wyciągnięte z tego wnioski – na papier (czytaj: dysk) i wychodziła mi z tego jakaś spójna całość, na moje potrzeby wystarczająca. Teraz próbowałem tak zrobić już kilkakrotnie i nic z tego nie wychodzi, wszystko się rozsypuje, chaosu wokół nie mogę ogarnąć; bezmiar sprzeczności i irracjonalne reakcje olbrzymich mas społecznych na zjawiska i lawiną narastające wydarzenia umykają wszelkiej logice. W końcu przestaję się temu dziwić obserwując, iż żaden poważny komentator nie potrafi sformułować choćby zarysu prognozy: co dalej? Coraz częściej w przekazie publicznym pada słowo „wojna”, co nie miało miejsca jeszcze rok temu, a w powietrzu wisi inne, choć nikomu jeszcze nie przeszło ono przez gardło: „katastrofa”.

Zastanawiam się, jakie kluczowe słowa, tzw. „key words”, można by zaproponować do tematu „chaos”, z którym się borykamy i nasuwają mi się następujące: bunt, lęk, populizm, ignorancja, historyczna amnezja. Bunt przeciwko zastanej sytuacji, egoistycznym, pysznym elitom, które do niej doprowadziły, przeciwko wykluczeniu, pogłębiającym się nierównościom, wszelakim przyczynom niezrealizowanych aspiracji, braku perspektyw rozwojowych takich, aby każde kolejne pokolenie koniecznie było bogatsze od ustępującego. Lęk, napędzany przez populizm, przed obcym, przed brakiem poczucia bezpieczeństwa, przed zagrożeniami dla różnie pojmowanej „naszości”. Ignorancja – by nie rzec ślepota – wobec realnych zagrożeń, jakie stoją przed Europą, przed światem, a przynajmniej tą jego częścią, która obejmuje euroatlantycką wspólnotę wartości i korzeni kulturowych, wobec skutków skandowania „zmiana, zmiana” bez chwili namysłu na co chcemy zamienić to, przeciwko czemu się buntujemy. Historyczna amnezja – wymazanie z pamięci tego, z jakich traumatycznych doświadczeń zrodził się koncept europejskiej wspólnoty, uzupełnienia demokracji o wypowiadane z nią, na jednym oddechu, rządy prawa (trójpodział władzy), sformułowania kanonu europejskich wartości z wyeksponowaniem pośród nich uniwersalnych praw człowieka, wreszcie powołania obronnego paktu NATO.  Nie przypadkowo, pośród tych „key words”, na pierwszym miejscu przyszedł mi na myśl bunt: ślepy, powodowany złymi emocjami, podsycany przez wszelakie złe moce, dżina, którego udało się po „drugiej światowej” zamknąć w butelce szczelnie ją korkując, a który teraz przez zmurszały korek zdołał się wyzwolić i energicznie przystąpił do działania.

Nie ma dymu bez ognia, skutków bez przyczyn. Narozrabialiśmy. Proces gnilny korka uchodził europejskiej uwadze. Skodyfikowane przed ponad pół wiekiem i tak oczywiste wówczas wartości stopniowo rozmywały się we wzrastającym, nie spotykanym wcześniej, dobrobycie. Powróciliśmy do bałwochwalstwa budując posągi nowym bożkom –  cywilizacyjnemu blichtrowi, wzrastającym słupkom PKB, konsumpcji. Ulegaliśmy postępującej ślepocie na los człowieka – zarówno w bliskim  jak odległym otoczeniu. Dopadającą nas, wraz z postępem technicznym, globalizację postrzegaliśmy niemal wyłącznie w aspekcie ekonomicznym. Katastrofy humanitarne – śmierć dziecka z głodu i braku pitej wody z częstotliwością, ujmując statystycznie, co pięć minut – w powszechnym odczuciu miewały miejsce jakby w innej rzeczywistości: z jękiem godziliśmy się na gesty solidarności wyrażające się zazwyczaj uszczerbkiem ułamka promila naszego dobrobytu. Czy nie podobnie reagujemy dzisiaj na nabrzmiały problem migracji i dramat uchodźczy?

No, i mamy to, co mamy: rozpaczliwą bezradność zachodniego świata – euroatlantyckiej wspólnoty z jej hierarchią wartości, ale też z jej najpotężniejszym w świecie paktem militarno-obronnym – w przeciwstawianiu się faktom już dokonanym,  skutkom, jakie za sobą niosą i wyraźnie rysującym się wyzwaniom – nie tylko w kategoriach politycznych, również (co nie mniej groźne) w sferze ludzkich postaw. Ta bezradność jakby samo się napędzała. Logika wskazywałaby – wobec zagrożeń dla całej wspólnoty, także (tak!) militarnych – na niezbędność zwarcia szeregów, wygaszenia choćby na jakiś czas sporów światopoglądowych i narodowych egoizmów. Tymczasem Europa skonstruowana po strasznej wojnie przez wielkich mężów stanu – Monneta, Schumana, Spaaka, de Gasperiego – tak, aby stać na straży uniwersalnych, wspólnotowych wartości, wydaje się być w stanie rozkładu. Przerażenie budzi narastająca brunatna fala, odradzające się coraz gwałtowniej nacjonalizmy, które przyciągają swoim prymitywnym, krótkowzrocznym i kłamliwym przesłaniem: w niepewnym, coraz bardziej wrogim ci świecie najeżonym zagrożeniami, schronienie znaleźć możesz tylko w narodowej wspólnocie, z natury suwerennej. Przekaz wzmaga narracja osaczenia, doznanych w przeszłości krzywd, wrogości ze strony „obcego”. „Obcym” jest każdy, kto nie jest „swój”, obowiązująca nieufność wobec „innego” łatwo przeradza się w język nienawiści. Nic to, że świat to już ćwiczył, że minęły zaledwie dwa pokolenia od tragicznych skutków takiego postrzegania rzeczywistości – milionów ofiar, niewyobrażalnych ludzkich cierpień, że żyją jeszcze świadkowie tamtych strasznych czasów: przekaz jest nośny, przyciąga podobnie jak ogień ćmy. „Obcy” ma wiele twarzy, dobrze jednak, kiedy jedna z nich jest wyrazista. Do niedawna była nią twarz Żyda, masona, kosmopolitycznego bankiera rozsadzających narodową wspólnotę od wewnątrz, taka piąta kolumna obcych interesów. Na użytek chwili twarzą najgroźniejszego „obcego” stał się uchodźca, potencjalny terrorysta, a już na pewno, przez swoją inność, zagrażający narodowym tożsamościom i knujący podniesienie ręki na „wiarę ojców”.

Temat uchodźctwa, cynicznie rozgrywany w wewnętrznych walkach politycznych i kampaniach wyborczych, od długiego czasu nie przestaje dominować w debacie publicznej we wszystkich środkach przekazu, z internetem włącznie. Grozę budzi podła manipulacja zawarta w tysiącach artykułów i fałszywych analiz – być może główne źródło paraliżującego lęku i irracjonalnych decyzji podejmowanych przez polityków i narodowego „suwerena” dysponującego kartą do głosowania. Dlatego ośmielam się i ja, polityczny dyletant, dorzucić tu do tej debaty swoje „trzy grosze”, bo – jak rzadko – nie mam wątpliwości, że w tej sprawie trzeba krzyczeć gdzie tylko się da. Bo problem uchodźctwa – to nie grom z jasnego nieba, który przetacza się teraz nad Europą: on istniał jakby od zawsze, odkąd prowadzone są wojny i wydarzają się katastrofy humanitarne i zawsze wiąże się z ucieczką przed niechybną śmiercią, brutalną przemocą, gwałtem, głodem. Zawsze stanowi jeden z największych ludzkich dramatów – przymusową niechcianą migrację, porzucenie (często na zawsze) całego życiowego dorobku, który musi zmieścić się w uchodźczym tobołku, często najbliższych, wszystkiego, co stanowiło naszą codzienność, z czym i w czym wzrastaliśmy, co kształtowało naszą osobowość. To tragiczna wędrówka w kompletne nieznane, podczas której jedyną nadzieją jest ludzka solidarność, empatia drugiego, napotkanego u jej kresu człowieka. Ten problem nie obcy był przecież również Europie dotkniętej ostatnią straszną wojną i jej skutkami – to straszne, że pamięć ludzka jest tak krótka. I jakże paranoiczne jest kojarzenie dramatu uchodźctwa z bolesnym problemem współczesnego terroryzmu, ślepej, brutalnej przemocy dokonywanej przez zindoktrynowanych szaleńców, stanowiącej źródło zła, które powoduje wzrastającą falę uchodźczą – w imię partykularnych, politycznych interesów bądź dla wzmocnienia ideologicznego przekazu; czy choćby utożsamianie uchodźctwa ze znacznie szerszym, choć u swego źródła pokrewnym problemem migracji. Przywołując wątek osobisty dodam tylko, że uchodźcy stali mi się tak bardzo bliscy, że tak dogłębnie (choć na pewno nie  do końca) zrozumiałem ich dramat, odkąd przed niespełna 20. laty, w 1997, współorganizowałem w kiełkującej wówczas polskiej strukturze Amnesty International międzynarodową kampanię na rzecz uchodźców, co wiązało się z rozległą lekturą raportów, opisów ludzkich tragedii, a później z odwiedzinami polskich  (i nie tylko) ośrodków dla uchodźców i zetknięciem się z tym ludzkim nieszczęściem twarzą w twarz. Było wówczas na świecie tych dotkniętych najokrutniejszym losem nieszczęśników ok. 15 milionów, dzisiaj – po ludobójstwie plemienia Tutsi w afrykańskiej Krainie Wielkich Jezior, po rzeziach w Sudanie Południowym (Darfur), po krwawych konfliktach w Czeczenii, Afganistanie, Iraku, próbach eksterminacji Kurdów i Jazydów, w obliczu katastrofalnego konfliktu w Syrii – jest ich zapewne dwukrotnie więcej nie licząc ogromnej liczby „uchodźców wewnętrznych”, wygnańców, którym nie było dane ujść poza granicę własnego, a wrogiego im kraju. Tak więc medialny jad skutecznie sączony w kontekście uchodźctwa, zatruwanie ludzkich umysłów narracją nienawiści i budzenia lęków z przywołaniem „obcej religii”, która zagraża naszej cywilizacji jest – w moim odczuciu – najpodlejszym z podłych zaprzeczeniem elementarnej międzyludzkiej solidarności, nawoływaniem do wyzbycia się empatii i współczucia, o sprzeniewierzeniu się  przesłaniu chrześcijaństwa nie mówiąc.

Powracając jednak do bezradności zachodniego świata, a Europy w szczególności,  cisną się do głowy dalsze – obok problemu uchodźctwa, obok narastających nacjonalizmów – fundamentalne pytania. Co dalej z odrodzonym „imperium zła”, ksenofobicznym, rządzonym autorytarnie mocarstwem, którego filarem są zmanipulowane przez omnipotentną propagandę masy ludzkie utwierdzane w skrajnie nacjonalistycznym postrzeganiu otaczającego świata? Co dalej z europejską reakcją na burzenie przez to mocarstwo powojennego światowego ładu – zbrojne aneksje terytorialne uzasadniane metodami prymitywnej prowokacji? Co dalej z piątą kolumną putinowskiej indoktrynacji, która przenika za pośrednictwem trolli – lobbystów do gabinetów polityków, do wiodących mediów publicznych i społecznościowych, dominuje w komentarzach do artykułów prasowych publikowanych „on line”, skutecznie zatruwając opinię publiczną? Co dalej z Ukrainą, która schodzi na margines politycznych zainteresowań podczas gdy tam wciąż trwa wojna, codziennie giną ludzie, rozbudzony politycznie i – jak nigdy w historii – świadomy swojej tożsamości naród walczy o swoje fundamentalne prawo do samostanowienia, a równocześnie – nie mam wątpliwości – przesądza tą walką o przyszłym kształcie Rosji? Co dalej z „mającym się wciąż dobrze” totalitarnym, bandyckim tzw państwem islamskim na obrzeżach Europy, wylęgarnią światowego terroryzmu, które  – dokonując gigantycznej uzurpacji – jako listek figowy swojej skrajnie zbrodniczej ideologii wykorzystuje religię wyznawaną przez jedną trzecią światowej populacji? Co dalej z Turcją szybkimi krokami zmierzającą w kierunku sułtanatu, flirtującą z Kremlem, dogadującą się z Iranem (czyżby przyszła koalicja?), która za cenę kunktatorskiego zamknięcia oczu na rażące łamanie praw człowieka, na niesłabnące nękanie Kurdów, miała bronić Europę przed uchodźczym exodusem z Syrii i Iraku? Można by tak te pytania mnożyć, ale nie sposób nie postawić kropki nad ‘i’ i nie zadać jednego jeszcze: co dalej z jednością Europy, bez której żadne z tych pytań nie znajdzie odpowiedzi?

Cios w tę jedność idzie za ciosem. Fronda na jej wschodniej flance, głupia, krótkowzroczna, samolubna, a w ostateczności samobójcza, była najmniej  oczekiwana. Kolejny cios – to Brexit spowodowany żenującą wewnętrzną walką o lokal na Downing Street, a inspirowany szerzeniem lęku przed migrantem – wcale nie islamskim, swojskim, z za miedzy, a i tak stanowiącym zagrożenie „obcym”. W bliskiej perspektywie – powtórka z wyborów prezydenckich w Austrii, gdzie tym razem – po wyborczej awanturze – olbrzymią szansę na fotel prezydencki zyskał skrajnie prawicowy, ksenofobiczny, „antyuchodźczy” Hofer; wybory parlamentarne  we Francji z zyskującą coraz większe poparcie ikoną europejskich ruchów nacjonalistycznych, Marine Le Pen; wybory do parlamentów krajowych w Niemczech z podbijającą opinię publiczną, skrajnie eurosceptyczną Alternatywą dla Niemiec (AfD) w tle przy spadającej popularności jedynego chyba w Europie polityka zbliżonego profilem do „męża stanu”, kanclerz Merkel. Tak więc zastanawiam się, jaki wstrząs, jaki kataklizm musi nastąpić, aby nastąpiło przebudzenie!

A za Oceanem wizja amerykańskiego prezydenta radykalnie zmieniającego relacje z putinowską Rosją, podważającego fundamenty Paktu Północnoatlantyckiego, prowadzącego Amerykę w kierunku przed-rooseveltowskiego izolacjonizmu, rezygnującego z przywódczej roli Stanów Zjednoczonych w euroatlantyckiej wspólnocie. A jak nie Ameryka, to – pytam się – kto?

W takich to klimatach, a być może w dużej mierze dzięki nim, otrzymuje w moim kraju bezwzględną parlamentarną większość formacja polityczna dyktatorsko zarządzana przez polityka, któremu od ćwierć wieku marzy się Polska, która jak ulał mieści się w populistycznej narracji odwoływania się do woli narodu stojącej ponad prawem, do wymiecania z przestrzeni publicznej uznanych autorytetów, do lęku przed „obcym”, do budowania narodowej tożsamości na martyrologicznym rozdzieraniu szat, przypominaniu doznanych krzywd, do zamykania się w narodowym kokonie nieufności, podejrzliwości i bezwzględnego przekonania o własnej racji. A ja, choć przegrany, sięgam po obywatelskie nieposłuszeństwo i krzyczę, że się na to nie zgadzam! Więc rozpoczynam kreślić kolejny tekst – równie nie ogarniający chaosu, równie amatorski – jestem tego świadom  i równie osobisty, bo tak, z głębokim smutkiem, postrzegam otaczającą mnie rzeczywistość. Ale nie świat: ten jest niezmiennie piękny!

 

 

 

 

 

przeniesione z fb – dla pamięci

Pruszkowskie getto   (01.2016)

Dzisiaj mija 75 lat od ostatecznej likwidacji getta w Pruszkowie: ponad 1400 Żydów zostało przetransportowanych do okrutnego, 400-tysięcznego getta w stolicy, stamtąd do Treblinki, przeżyła garstka. Rocznicę podjęło się odnotować miejscowe gimnazjum – zorganizowało spektakl. Szczególny. Osnową wydarzenia stał się odnaleziony przypadkiem dziennik lekcyjny z roku szkolnego 1938/39 z lekcji religij mojżeszowej , w dzienniku nazwiska, imiona i adresy 86 żydowskich uczniów różnych klas szkoły powszechnej. 86 uczniów pruszkowskiego gimnazjum wcieliło się w te postacie. W tle były piosenki przypominające tamten straszny czas, recytacje fragmentów zapisków i dzienników, na telebimie pokaz slajdów, ale akcent położony był na te 86 postaci. Ubrane tak, jak można sobie wyobrazić żydowską społeczność szkolna z lat 30. ub. wieku – beret, cyklistówka, spodnie na szelkach, czarne skarpetki – przemaszerowywały przed sceną, wzdłuż sali, niosąc tabliczki z nazwiskiem, imieniem i adresem tych dzieci, których dwa lata po sprawdzaniu listy obecności w ich szkole przez nauczyciela religii na podstawie tego dziennika pochłonęła hekatomba Zagłady. Na sali ok. 100 osób, był rabin, proboszcz miejscowej parafii, starosta, prezydent miasta, po spektaklu krótkie przemówienia – mimo wysiłku mówców jakże drętwo brzmiące wobec tego przemarszu „duchów” z wyczytywanymi w tle nazwiskami: Birnbaum Heniek, Cukier Rózia, Wajnrajch Genia… Trudno było zapanować nad wzruszeniem, były łzy, a co ważne – widać było, że przeżywają to również młodzi aktorzy. Później był przemarsz z tymi tabliczkami na pusty plac na zapleczu głównej ulicy miasta, gdzie ongiś stała synagoga. Drewniana, rozebrana przez Żydów i przeniesiona w 1940 do miejscowego getta – jej płonące deski pozwoliły na przetrwanie mroźnej zimy. Na palcu, przy płonących zniczach ustawionych w kształcie menory, krótkie modlitwy – mojżeszowa, katolicka, ale odśpiewania kadyszu nie było, bo zbrakło wśród uczestników minimum 10 Żydów, co jest warunkiem odprawienia tej modlitwy: przed 75. laty było ich blisko półtora tysiąca. Pamięć. Jakże ważna. W szczególności może dzisiaj, kiedy zawirowania polityczne w rozedrganej Europie przywodzą na myśl historyczne analogie. Złowieszcze…

 

Franciszek na Światowy Dzień Uchodźcy   (01.2016)

Wczoraj usłyszałem odczytywany w mojej parafii (bo nie wszędzie) tekst Orędzia Papieża Franciszka na Światowy Dzień Migranta i Uchodźcy i zachwyciłem się tym tekstem – dlatego też postanowiłem się nim podzielić. Jest w tym tekście, oczywiście, zważywszy jego Autora, wymiar religijny, ale świadom różnych wrażliwości moich przyjaciół, którzy ewentualnie zadadzą sobie trud przeczytania tych czterech stron, nie na ten aspekt zwracam uwagę. Wiele ostatnio zostało napisane na temat uchodźctwa i migracji, nigdzie jednak nie spotkałem tak głębokiego ujęcia tego tematu – w wymiarze ludzkim – w tak niewielu słowach, w dodatku z taką otwartością na świat i z tak żarliwą empatią wobec Człowieka. Równocześnie nie ukrywam satysfakcji, że przesłanie to przekazał światu Pasterz Kościoła Powszechnego, z którym identyfikuję swoją tożsamość wyznaniową (z „instytucjonalnym”, szczególnie w moim kraju, miewam poważne kłopoty).

Początek formularza

 

ORĘDZIE PAPIEŻA FRANCISZKA NA ŚWIATOWY DZIEŃ MIGRANTA I UCHODŹCY 2016 R.

 

11 STYCZNIA 2016

Migranci i uchodźcy są dla nas wyzwaniem. Odpowiedź daje Ewangelia miłosierdzia

Drodzy Bracia i Siostry!

W bulli ogłaszającej Nadzwyczajny Jubileusz Miłosierdzia przypomniałem, że „są chwile, w których jeszcze mocniej jesteśmy wzywani, aby utkwić wzrok w miłosierdziu, byśmy sami stali się skutecznym znakiem działania Ojca” (Misericordiae Vultus, 3). Miłość Boga pragnie dotrzeć do wszystkich i do każdego człowieka, przekształcając tych, którzy przyjmują uścisk Ojca w tak wielu gościnnych ramionach, otwierających się i obejmujących ich, by każdy wiedział, że jest kochany jak dziecko i poczuł się „u siebie” w jednej rodzinie ludzkiej. W ten sposób Bóg otacza swą ojcowską troską wszystkich ludzi, jak to czyni pasterz ze swoją owczarnią, ale przede wszystkim jest wrażliwy na potrzeby owcy zranionej, zmęczonej lub chorej. Jezus Chrystus mówił nam tak o Ojcu, chcąc ukazać, że On pochyla się nad każdym człowiekiem nękanym przez nędzę fizyczną lub moralną, a im bardziej pogarsza się jego sytuacja, tym bardziej ujawnia się skuteczność Bożego miłosierdzia.

W dzisiejszych czasach przepływy migracyjne wciąż nasilają się we wszystkich obszarach naszej planety: uchodźcy i osoby uciekające ze swojej ojczyzny są wyzwaniem dla jednostek i społeczeństw, gdyż kwestionują ich tradycyjny sposób życia, a niekiedy naruszają horyzont kulturowy i społeczny, z którym się stykają. Coraz częściej ofiary przemocy i ubóstwa, porzucające swoje strony rodzinne, doznają zniewag ze strony handlarzy ludźmi w drodze do marzeń o lepszej przyszłości. Nawet jeżeli uda im się przeżyć nadużycia i przeciwności, to muszą potem liczyć się z rzeczywistością, w której gnieżdżą się podejrzenia i obawy. Na koniec nierzadko napotykają na brak jasnych i skutecznych przepisów prawnych, regulujących ich przyjęcie oraz zapewniających krótko lub długoterminowe formy integracji, z uwzględnieniem praw i obowiązków wszystkich. Dzisiaj, bardziej niż w minionych czasach, Ewangelia miłosierdzia porusza sumienia, nie pozwala przyzwyczajać się do cierpienia innych i wskazuje drogi odpowiedzi zakorzenione w teologalnych cnotach wiary, nadziei i miłości, wyrażające się w uczynkach miłosierdzia względem duszy i ciała.

Wychodząc z tego stwierdzenia chciałem, aby Światowy Dzień Migranta i Uchodźcy w 2016 roku został poświęcony tematowi: „Migranci i uchodźcy są dla nas wyzwaniem. Odpowiedź daje Ewangelia miłosierdzia”. Przepływy migracyjne stały się już rzeczywistością o konkretnych strukturach i pierwsze pytanie, które się narzuca dotyczy umiejętności przejścia z fazy nadzwyczajnej do etapu tworzenia programów mających na uwadze przyczyny migracji, zmiany, do których migracje prowadzą i konsekwencje, które nadają nowe oblicza społeczeństwom i narodom. Jednak każdego dnia dramatyczne historie milionów mężczyzn i kobiet są wyzwaniem dla Wspólnoty Międzynarodowej w obliczu pojawiających się w wielu regionach świata niedopuszczalnych kryzysów humanitarnych. Obojętność i milczenie otwierają drogę do współodpowiedzialności, zwłaszcza gdy przyglądamy się biernie, jak ludzie giną przez uduszenie, z głodu, na skutek przemocy i katastrof na morzu. Zawsze są to tragedie, o mniejszych lub większych rozmiarach, kiedy ginie choćby jedno życie ludzkie.

Migranci są naszymi braćmi i siostrami poszukującymi lepszego życia, z dala od ubóstwa, głodu, wyzysku i niesłusznego podziału zasobów naszej planety, które powinny być rozdzielone równo między wszystkich ludzi. Czyż nie jest pragnieniem każdego poprawienie swoich warunków życiowych i osiągnięcie uczciwego i słusznego dobrobytu, który by mógł dzielić ze swoimi bliskimi?

W obecnym momencie historii ludzkości, mocno naznaczonej migracjami, kwestia tożsamości nie jest sprawą drugorzędną. Ponieważ każdy, kto emigruje jest zmuszony zmienić niektóre atrybuty określające jego osobę i, nawet jeżeli tego nie chce, powoduje zmiany także u tego, kto go przyjmuje. Jak przeżywać te zmiany, aby nie stały się one przeszkodą na drodze do prawdziwego rozwoju, ale były okazją do autentycznego ludzkiego, społecznego i duchowego wzrostu, przy równoczesnym poszanowaniu i promowaniu tych wartości, które czynią człowieka coraz bardziej człowiekiem we właściwej relacji z Bogiem, z innymi i ze stworzeniem?

Faktycznie, obecność migrantów i uchodźców staje się poważnym wyzwaniem dla wielu społeczeństw, które ich przyjmują. Muszą one stawiać czoło nowym realiom, które mogą okazać się niewygodne, jeśli nie będą należycie umotywowane, zorganizowane i regulowane. Jak to zrobić, by integracja stała się wzajemnym ubogaceniem, by otworzyła pozytywne szlaki wspólnotom i zapobiegała ryzyku dyskryminacji, rasizmu, skrajnego nacjonalizmu lub ksenofobii?

Objawienie biblijne zachęca do przyjęcia obcokrajowca, zapewniając, że tak czyniąc, otwiera się drzwi Bogu, a w obliczu drugiej osoby dostrzega się rysy twarzy Jezusa Chrystusa. Wiele organizacji, stowarzyszeń, ruchów, zaangażowanych grup, instytucji diecezjalnych, krajowych i międzynarodowych doświadcza zdumienia i radości ze święta spotkania, z wymiany i solidarności. Oni rozpoznali głos Jezusa Chrystusa: „Oto stoję u drzwi i kołaczę” (Ap 3,20). Niemniej jednak nie przestają się mnożyć także dyskusje na temat warunków i ograniczeń, jakie trzeba postawić gościnności, nie tylko w polityce Państw, ale także w niektórych wspólnotach parafialnych, które widzą zagrożony tradycyjny spokój. W obliczu tych problemów, czy Kościół może działać inaczej, niż wzorując się na przykładzie i słowach Jezusa Chrystusa? Odpowiedzią Ewangelii jest miłosierdzie.

Na pierwszym miejscu, miłosierdzie jest darem Boga Ojca objawionego w Synu: miłosierdzie otrzymane od Boga budzi bowiem uczucia radosnej wdzięczności za nadzieję, która wypływa z misterium odkupienia we krwi Chrystusa. Następnie ona karmi i umacnia solidarność wobec bliźniego jako potrzebę dania odpowiedzi na darmową miłość Boga, która „rozlana jest w sercach naszych przez Ducha Świętego” (Rz 5,5). Zresztą, każdy z nas jest odpowiedzialny za swojego bliźniego: jesteśmy stróżami naszych braci i sióstr, niezależnie gdzie żyją. Troska o dobre relacje osobiste i zdolność do przezwyciężenia uprzedzeń i lęków są istotnymi czynnikami w pielęgnowaniu kultury spotkania, gdzie jest się gotowym nie tylko dawać, ale również przyjmować od innych. Gościnność bowiem polega na dawaniu i przyjmowaniu.

W tej perspektywie ważne jest, aby spojrzeć na migrantów nie tylko z punktu widzenia ich regularnego lub nieregularnego statusu, ale przede wszystkim jako na osoby, które – przy poszanowaniu ich godności – mogą przyczynić się do dobrobytu i rozwoju wszystkich, zwłaszcza gdy z odpowiedzialnością przyjmują na siebie obowiązki względem tych, którzy ich przyjmują, z wdzięcznością szanują dziedzictwo materialne i duchowe Kraju przyjmującego, są posłuszni jego prawom i wnoszą swój wkład w jego wydatki. Nie można jednak ograniczać migracji tylko do wymiarów politycznych i prawnych, do konsekwencji ekonomicznych i czystego współistnienia różnych kultur na tym samym terytorium. Są to aspekty uzupełniające ochronę i promocję osoby ludzkiej, kulturę spotkania narodów i jedności, gdzie Ewangelia miłosierdzia inspiruje i zachęca do podejmowania działań zdolnych odnawiać i przekształcać całą ludzkość.

Kościół wspiera wszystkich tych, którzy stają w obronie praw każdego człowieka do godnego życia, realizując w pierwszym rzędzie prawo do nieemigrowania, celem przyczynienia się do rozwoju Kraju pochodzenia. Proces ten powinien objąć na pierwszym miejscu konieczność pomocy Krajom, z których pochodzą migranci i uchodźcy. To potwierdza, że solidarność, współpraca, wzajemna zależność międzynarodowa i sprawiedliwy podział dóbr ziemi są podstawowymi elementami głębokiego i skutecznego działania, przede wszystkim w regionach, skąd pochodzą przepływy migracyjne, aby ustały te dysproporcje, które prowadzą ludzi do indywidualnego lub zbiorowego opuszczania własnego środowiska naturalnego i kulturowego. W każdym razie, należy zapobiegać możliwie już w zarodku ucieczkom uchodźców i masowym migracjom, powodowanym przez ubóstwo, przemoc i prześladowania. Na ten temat opinia publiczna powinna być należycie informowana, również aby zapobiec nieuzasadnionym obawom i spekulacjom na temat migrantów.

Nikt nie może udawać, że nie dotyczą go wyzwania wypływające z nowych form niewolnictwa, jakich dopuszczają się organizacje przestępcze, które sprzedają i kupują mężczyzn, kobiety i dzieci jako przymusowych pracowników w budownictwie, rolnictwie, rybołówstwie lub w innych dziedzinach rynku. Ileż dzieci nadal zmuszanych jest do wstępowania do zbrojnych ugrupowań, które robią z nich dzieci-żołnierzy! Jak wiele osób pada ofiarą handlu organami, wykorzystywania seksualnego i przymusowego żebractwa! Od tych wynaturzonych przestępstw uciekają uchodźcy naszych czasów, którzy podnoszą głos w stronę Kościoła i wspólnoty ludzkiej z nadzieją, że i oni dzięki wyciągniętym rękom osób ich przyjmujących będą mogli zobaczyć oblicze Pana, którym jest „Ojciec miłosierdzia i Bóg wszelkiej pociechy” (2 Kor 1,3).

Drodzy bracia i siostry migranci i uchodźcy! U korzeni Ewangelii miłosierdzia spotkanie i przyjęcie bliźniego przeplatają się ze spotkaniem i przyjęciem Boga: przyjęcie bliźniego to przyjęcie samego Boga! Nie pozwólcie ukraść sobie nadziei i radości życia, które wypływają z doświadczenia miłosierdzia Boga objawiającego się w osobach spotykanych na naszych drogach! Zawierzam Was Najświętszej Dziewicy Maryi, Matce migrantów i uchodźców, i świętemu Józefowi, którzy zakosztowali goryczy emigracji w Egipcie. Powierzam ich wstawiennictwu również tych, którzy poświęcają siły, czas i środki do posługi zarówno duszpasterskiej, jak i społecznej na rzecz migracji. Wszystkim udzielam z serca Apostolskiego Błogosławieństwa.

FRANCISZEK

Kolejna „akcja żonkile”   (04.2016)

73. rocznica Powstania w Getcie Warszawskim – doroczna uroczystość przed Pomnikiem Bohaterów Getta, vis a’ vis Muzeum „Polin”, której towarzyszyła „akcja żonkile”. Zaskakiwała ilość barierek, czego w ubiegłych latach nie było. Obecny Prezydent RP, Pani Premier, przedstawiciele Sejmu i Senatu, korpus dyplomatyczny i tysiące zwykłych ludzi.  Pierwszą osobą zaproszoną do mikrofonu jest, oczywiście, Głowa Państw. Płomienne przemówienie wali na kolana: słyszę (cytuję z pamięci), że wartością nie do przecenienia jest godność ludzka, że hańbą jest odzieranie Człowieka z tej godności niezależnie od tego, kim jest, w co wierzy, skąd pochodzi, że my, w praworządnym kraju, czcimy pamięć naszych żydowskich współobywateli, którzy bohatersko walczyli w warszawskim getcie o godność istoty ludzkiej i że nigdy więcej w Europie podziałów etnicznych, murów i zasieków dzielących ludzi. Słuchałem i uszom nie wierzyłem: jakaś cudowna metamorfoza czy orwellowski język odwracający znaczenie słów, miejsce kaźni nazywający ministerstwem miłości? Prezydent złożył wieniec i z charakterystycznym dla siebie uśmiechem, otoczony licznymi „borowikami”, przemieścił się do limuzyny. Oklasków nie było. Naczelny Rabin Rzeczypospolitej odśpiewał Kadysz. A później, pod Ponikiem, wieńce przykryło tysiące przyniesionych przez ludzi żonkili. Podobnie było na Umschlagplatz.

 

Cytat z Normana Daviesa   (04.2016) 

Lękam się skrajnych opinii , bo wydaje mi się, że nie tędy droga. Jeśli jednak tak druzgocącą  opinię wypowiada światowej klasy intelektualista, ceniony w świecie anglosaskim historyk (Brytyjczyk), człowiek, który ma wręcz niewyobrażalne zasługi dla promowania zagranicą polskiej historii i naszego dziedzictwa kulturowego – to już coś znaczy.   „…On [Jarosław Kaczyński] zachowuje się jak bolszewik, paranoidalny awanturnik.  …PiS jest najbardziej mściwym gangiem w Europie…” To słowa Normana Daviesa w długiej, fascynującej rozmowie z dziennikarzem „The Guardian”,  cytowane również w artykule w prestiżowym „The Observer”, potwierdzone w emitowanej przed dwoma dniami rozmowie z dziennikarzem TVN. Straszne…

Norman Davies: absolwent Oxfordu, doktorat na Uniwersytecie Jagiellońskim,  przez wiele lat profesor zwyczajny w londyńskiej (znanej!) School of Slavonic and East European Studies (University of London).  Publikacje dotyczące Polski – to przede wszystkim „God’s Playground” („Boże igrzysko”), niezwykła w formie, znakomita historia Polski od jej zarania po okres „Solidarności”, tłumaczona na wiele języków, „The Heart of Europe”,  „Rising ‘44” („Powstanie ‘44”), rzetelne do bólu, ale też pełne emocji historyczne dzieł o Powstaniu Warszawskim i wiele innych. Uhonorowany wieloma polskimi odznaczeniami, włącznie z najwyższym – Orderem Orła Białego. Honorowy obywatel Krakowa, Warszawy, Gdańska, Lublina, od 2014 – obywatel Polski. Przewodniczący Komitetu Budowy Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. O prof. Daviesie można jeszcze długo – to chyba wystarczy. Takich wypróbowanych, oddanych i zaangażowanych, a równocześnie światłych i opiniotwórczych przyjaciół Polska nie ma wielu, dlatego słowa Profesora robią na mnie tak wielkie wrażenie.

 

Andrzej Wielowieyski: „Losowi na przekór”   (05.2016)

Andrzej Wielowieyski: żołnierz AK, w okresie PRL – działacz katolicki, wieloletni redaktor „Więzi”, współtwórca Klubów Inteligencji Katolickiej (podówczas oazy wolności), bliski środowisku „Prymasa Tysiąclecia” kard. Wyszyńskiego, później biskupa, kardynała metropolity, w końcu papieża Wojtyły, szef ośrodka ekspertów w czasie  „pierwszej Solidarności”, współtwórca Komitetów Obywatelskiech ‘S’ ”, współorganizator „Okrągłego stołu”, Wicemarszałek pierwszej kadencji Senatu RP, Wiceprzewodniczący Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy, później poseł i senator RP, poseł do Parlamentu Europejskiego. Prezentując swoją ostatnią książkę – autobiografię (dzieło!), „Losowi na przekór”, fascynującą, bardzo osobistą relację świadka historii ostatnich dziesięcioleci, do bólu krytyczną, ale też do bólu zaangażowaną w to, co nasze pokolenie (jestem od Senatora  zaledwie trzy lata młodszy) nazywało „Sprawą”, Autor nie rozwinął żadnej kwestii, których w książce bez liku, podzielił się natomiast trzema refleksjami, jakby esencją tego, co w dziele tym jest zawarte.

Pierwsza – to historia polskiej sarmacji, począwszy od Konfederacji Barskiej, zawiązanej w obronie „wiary ojców” i w proteście przeciwko tolerancji wobec innowierców. Ten schemat myślowy – taki „pomysł na Polskę” nacechowany ksenofobią, narodową megalomanią i kultem narodowych wad – ożywał niemal we wszystkich dramatycznych momentach polskiej historii XIX i XX wieku (endecja), był rozwijany, uzupełniany, ukształtował dramatyczny stereotyp „Polak – katolik”, fatalnie wpłynął na polskie losy. Konkluzja oczywista, choć przez Autora, dyskretnie, niedopowiedziana: polska sarmacja w XXI wieku ma się świetnie. Dodaję od siebie: płynące z Zachodu – dzisiaj to Bruksela – miazmaty nie lubiane, a niechęć do prawosławia i Żydów przerodziła się w islamofobię.

Druga dotyczyła dwóch koncepcji opisywania historii w ogóle: eksponującej fakty sprzyjające budowie dumy narodowej, niechętnej faktom wstydliwym, albo równoważącej wiktorie i porażki, heroizm i słabości, wzloty i upadki, społeczne zachowania godne najwyższego uznania, ale i te, które Autor nazwał „wstydem historycznym”. W pierwszym, tym „niepełnym” opisie (by nie rzec – zafałszowanym) naród otrzymuje tylko pół prawdy, pozwalającej na tworzenie mitu, natomiast wykluczającej dokonanie samooceny. Dopiero ten drugi opis jest zwierciadłem, w którym można się przejrzeć, ocenić, jacy naprawdę jesteśmy – pozwala na wyciąganie wniosków (by uniknąć przyszłych porażek) i korygowanie wad. Dodać trzeba: uczy pokory.

Trzecia refleksja – to „co by mogło być gdyby…”: gdyby polsko-ukraińskie relacje od XVII wieku po wiek XX nie były obciążone brakiem politycznej wyobraźni i narodową pychą, po obu stronach. Od konfliktu z Kozacczyzną począwszy, którego rezultat umocnił rosyjskie carstwo ze wszystkimi tego konsekwencjami dla obu narodów, po bratobójczą wojnę „Orląt” ze „Strzelcami Siczowymi”, zerwane przymierze z Atamanem Petlurą, endecką politykę wobec ludności ukraińskiej, tragiczne wydarzenia na Wołyniu i w Zachodniej Galicji. Gdyby… Jest wysokie prawdopodobieństwo, że nie doszłoby do rozbiorów – Polska nie utraciłaby na ponad 120 lat niepodległego bytu, Ukraina przez trzy wieki utrwalałaby swoją państwowość, w ’39 – jeśliby do wojny doszło –  nie byłoby dramatycznego „ciosu w plecy”, nie byłoby powodu do podsycanego przez wrogów obu naszych narodów antagonizmu, nie przelane byłoby morze krwi… Szczęśliwie, z tej lekcji naukę wyciągamy, choć czy wszyscy?

Była to znakomita, podyktowana ogromnym doświadczeniem, przepojona troską o Polskę, lekcja historii – trafiona w dziesiątkę, bo na dzisiejsze czasy. Ej, warto było posłuchać, a słuchaczy była garstka. Gorąco dziękuję, Panie Senatorze.

 

Europo, poczekaj: wrócimy!   (05.2016)

Od początku (3 grudnia) uczestniczę w protestach, ale na strony „ruchkod” i „KOD_mazowieckie” wszedłem niedawno.  I z troską czytam niektóre (oczywiście, nie wszystkie)  wypowiedzi, szczególnie te w komentarzach. Ostatnio – dotyczące naszego sobotniego protestu. Będziemy protestować przeciwko wyprowadzaniu nas z Unii (w Dniu Europy, w 12 rocznicę akcesji), tj. przeciwko wszystkim karygodnym ustawom przegłosowywanym przez „większość”, jawnie sprzecznym z europejskimi wartościami, przeciwko kolonizacji struktur państwa przez „paranoidalnych awanturników” (to określenie prof. Normana Daviesa) – bo powiedzenie „przez jedną opcję polityczną”, to za mało. Będziemy protestować w imię fundamentalnej polskiej racji stanu – bo ten walec się toczy i sprawujący władzę mówią już otwartym tekstem, jakie planują dalsze kroki i jaką Polskę chcą nam zafundować. I dla tych, którzy obdarzeni są „wrażliwością na Polskę”, (a wcale nie jest to „cały naród”), w dość zamkniętym kręgu ludzi – warto sobie z tego zdawać sprawę, którzy rozumieją, co się stało i co się dzieje, winno być to najważniejsze, ponad jakimikolwiek podziałami, sympatiami, niechęciami do PO, lewicy, prawicy i czego tam jeszcze. Tylko będąc razem my, Polacy, jesteśmy w stanie ten walec powstrzymać. Przy całym szacunku dla apeli ze strony Komisji Weneckiej, Komisji Europejskiej, Parlamentu Europejskiego, Rady Europy, Departamentu Stanu – oni za nas tego nie zrobią.

 

Dlatego z taką radością powitałem informację, że (wreszcie) spotkamy się razem, że razem wykrzyczymy swoją niezgodę, i tylko ubolewam, że głównym parlamentarnym partiom opozycyjnym to „razem” przychodzi z takim trudem. I dlatego z taką troską czytam, że ktoś miał zamiar, ale nie dołączy do protestu 7 maja, „bo tam będzie PO”.

 

Proszę Państwa, tylko razem może nam się udać – innej opcji nie ma. Jeśliby nam się nie udało – czekają nas dziesięciolecia narodowej „miękkiej” dyktatury, ograniczenia obywatelskich swobód, Polski dla Polaków, Polski pysznej, zapatrzonej w swoją dziejową misję, której nikt nie uznaje, europejskiego skansenu, otoczenia obojętnością, niechęcią, jeśli nie wrogością. Odzyskanie Polski naszych marzeń może zająć stulecia – na taki cud, jaki zdarzył się w  ’89, czekaliśmy ponad 200 lat. O to przecież toczy się fundamentalny, ideowy spór, w imię tej Polski naszych marzeń będziemy już jutro protestować. I nie wziąć w tym proteście udziału dlatego, że nie lubię polityki, PO czy „Nowoczesnej”?

 

Proszę Państwa…

 

4. Czerwca   (06.2016)   

Kiedy przychodziłem na ten najlepszy z możliwych światów, od 11 listopada 1918 dzieliło mnie zaledwie 12 lat, ale – oczywiście – świadomość niepodległościowej legendy i znaczenia dla Polski tego właśnie Dnia zdobywałem kilkanaście lat później, już w czasie okupacji, na „tajnych kompletach”: legiony, Komendant, nazwy pól bitewnych, bohaterowie… – jak to pobudzało chłopięcą wyobraźnię, a równocześnie wydawało się odległe o lata świetlne, a było to tylko nieco ponad 20 lat. Jak więc mógłbym się dziwić dzisiejszym dwudziesto a choćby i trzydziestolatkom, że ten wyjątkowy 4 Czerwca jest dla nich tylko – jeśli w ogóle jest – jakimś mglistym, odległym  skojarzeniem z wielkim okrągłym meblem pokazywanym czasem w telewizji, przy którym siedziało sporo osób i coś tam ważnego postanawiali, a potem były wybory, po których nie trzeba już było mieć kartek na mięso, cukier i papierosy, dzieci zobaczyły w sklepie prawdziwego banana i można było swobodnie wyjeżdżać zagranicę – czyli, po prostu, zaczęło być normalnie. Dla mnie – proszę mi wierzyć – to jakby było wczoraj. Żywo mam przed oczami to niezwykłe podniecenie w Klubach Obywatelskich (ulotki, plakaty, spotkania wyborcze), spotkania w „sztabie” Jacka Kuronia, tj. w jego skromnym mieszkaniu, zawsze pełnym, przy Mickiewicza 27, na Placu Wilsona (to był tylko szczęśliwy dla mnie przypadek, mieszkałem na Żoliborzu), od świtu do nocy tłumy ludzi – działaczy z całej Polski – w „Niespodziance” na Placu Konstytucji, gdzie mieścił się krajowy sztab wyborczy „S”  (na pięterko wchodzili tylko ci zaproszeni). I w końcu ten historyczny 4 Czerwca – po raz pierwszy po wojnie „częściowo wolne wybory”, po raz pierwszy z autentycznymi członkami Komisji i z udziałem mężów zaufania (byłem tym „mężem” w lokalu wyborczym na Słowackiego). Zgodnie z ustaloną przy „Okrągłym” kompromisową ordynacją wyborczą przewidywany był wynik 65% dla „nich”, 35% dla „nas”, tj. „Solidarności”. Ale furtka została otwarta, ludzie skreślali jak im w duszy śpiewało – nie tak, jak zakładała ordynacja; a śpiewało wówczas zgodnie i czysto jak chmary ptactwa nad jeziorem w wiosenny poranek. I wyszło jak wyszło – dokładnie odwrotnie. A więc nieoczekiwanie, jak grom z jasnego nieba – wolna Polska! Euforia, tłumy na ulicach, do „Niespodzianki” nie sposób się było przecisnąć. I tylko nieco lęku z tyłu głowy: rozjadą następnego dnia to zwycięstwo czołgami, czy je uznają? (Dokładnie tego samego dnia chińskie czołgi zmiażdżyły setki protestujących studentów na pekińskim Tiananmen).

Uznali! Nie bez oporów – ale uznali. A po stronie wyborczych zwycięzców gorączkowe rozważania: jak tą władze przejąć w sytuacji stacjonowania w Polsce 100-tysięcznego kontyngentu wojsk sowieckich i wrogiego, drżącego o swój los, administracyjnego i partyjnego aparatu PRL-owskiego państwa. No – i dało radę! Dla mego pokolenia – to jak spełnienie cudu, spełnienie marzenia o Wolnej i Niepodległej, któremu jeszcze przed dziesięciu laty (nie mówiąc o 20 czy 30 wstecz) nie towarzyszyła żadna nadzieja. A ten cud – to nie tylko nasza niezwykła, wspaniała, polska „Solidarność”: to również zbieg wielu sprzyjających okoliczności, przypadków, na które trzeba było w Polsce czekać kilka minionych stuleci. To polski papież ze swoim śmiałym przesłaniem „Nie lękajcie się!”. To amerykański prezydent, który – po zerwaniu w 1986 roku w Reykiawiku negocjacji z ZSRR – wypowiedział kategoryczną wojnę „imperium zła”. To „Żelazna Dama” urzędująca wówczas na Downing Street. To sprzyjający polskiej opozycji kanclerz Niemiec, Helmut Kohl i jego minister SZ, Hans-Dietrich Genscher. To wreszcie Michaił Gorbaczow ratujący nowym kursem politycznym zwanym „pierestrojką” pozostający w głębokim kryzysie Związek Radziecki. Tak czy inaczej – to się stało! 4-go czerwca 1989 roku doczekałem się – nieoczekiwanie, jakby z zaskoczenia, jakby błyskawica na bezchmurnym niebie – wolnej Polski!

Pamiętam toast „za wolność” na Placu Konstytucji (bo historyczna „kawiarnia Niespodzianka” od dawna przestała istnieć) w 20. rocznicę pamiętnego Czerwca, wśród tłumu ludzi, spełniany w towarzystwie Tadeusza Mazowieckiego, Henryka Wujca, Zbyszka Bujaka i wielu innych bohaterów tamtego czasu: jakże było radośnie, w jak jasnych barwach rysowała się przyszłość. Będziemy go spełniać w tym roku w innej sytuacji, w atmosferze nadziei, że zdobyczy Czerwca nie pozwolimy sobie odebrać – mimo burzenia jego mitu, mimo jego lekceważenia (…że bez kropli krwi), mimo podłości partyjnej gry wbrew racji stanu Odrodzonej Rzeczypospolitej.

Wolność!

 

„Ukraiński świat” – pożegnanie i garść refleksji   (06.2016)

Czas  mi wyjątkowo umknął i dopiero dzisiaj mogę skomentować to wrzucone mi uprzejmie pożegnalne zdjęcie. Chcę powiedzieć, że z wielkim sentymentem będę wspominał „Ukraiński świat”, bo – niczego nie ujmując innym ośrodkom równie żarliwie integrującym liczną warszawską diasporę ukraińską i oddziałującym na polską opinię publiczną wokół Sprawy Ukrainy – tam się, doprawdy,  „działo”. Nie sposób zapomnieć licznych manifestacji organizowanych w okresie apogeum Majdanu Godności, ale też dających wyraz wdzięczności Polakom za wsparcie ukraińskiego „marzenia o Europie”. Nie sposób zapomnieć o spotkaniach z ukraińskimi (również polskimi) politykami, działaczami społecznymi, czasem z ludźmi z batalionów ochotniczych, którzy – przybywając  niemal prosto ze strefy wojny, gdzie wciąż toczy się nierówna walka z potężnym i przebiegłym agresorem – zarażali swoją determinacją walki o suwerenność swego kraju i wiarą w niezbędne reformy ustrojowe, która – patrząc z dystansu – poddawana jest wciąż poważnej próbie. Nie sposób zapomnieć o prezentacjach znakomitych raportów (docierają i do Brukseli i do innych europejskich stolic) wnikliwie obrazujących, z jakimi problemami boryka się Ukraina i jakiego wsparcia oczekuje od wspólnoty międzynarodowej, bez którego ich rozwiązanie stoi pod znakiem zapytania – a przecież tak bardzo rzutują one na sytuację w tej części Europy i na bezpieczeństwo tzw. wschodniej flanki NATO. A to wszystko miało miejsce za sprawą działającej w „Ukraińskim świecie” ukraińskiej wspólnoty „Majdan 2014” i Fundacji Otwarty Dialog. Można by jeszcze dalej wyliczać, a wspomnę już tylko o czymś, co dla mnie osobiście było ważne: było to kolejne miejsce, gdzie spotkać mogłem wspaniałych ludzi, którym „na czymś zależy”. Jak choćby Natalię, z którą jestem na zdjęciu: drobna postura, młodziutka buzia – a ile w niej żaru przekonasz się dopiero kiedy zobaczysz ją z mikrofonem w ręku, jak prowadzi liczącą setki ludzi manifestację czy jak występuje na konferencji.  Żarliwość ma swoją cenę: nie ma takich „hejtów” wpuszczanych w Internet (przez „prawdziwych Polaków”) – plugawych, obrzydliwych – których Natalia nie byłaby adresatem. A ona robi swoje!

Myślę (trochę z zażenowaniem), że nie tylko dla mnie – również dla wielu angażujących się w przebieg wydarzeń na Ukrainie, przede wszystkim może dla mediów,  w ciągu ostatniego pół roku problem nieco się oddalił wobec emocjonalnego zaangażowania w dramatyczne problemy krajowe.  A tam przecież wciąż trwa okrutna, agresywna wojna, tam wciąż giną ludzie, nie tylko ci na linii frontu – również cywile, tam niemal codziennie dochodzi do tzw. incydentów. W  ubiegły piątek mieszkający w Warszawie Ukraińcy  (ci wrażliwi!) dołączyli do globalnej manifestacji ukraińskiej diaspory we wszystkich państwach Europy, w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych, zbierając się pod siedzibą Biura Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka  OBWE (ODIHR) po to, żeby zaapelować o doprowadzenie (wreszcie!) do wycofania wojsk rosyjskich i sprzętu z terytorium Ukrainy i o zwiększenie skuteczności misji obserwacyjnej  OBWE w Donbasie, bowiem krwawe „incydenty” wydarzają się wtedy, kiedy obserwatorzy kończą swój dzień pracy i udają się do wygodnego hotelu na zasłużony wypoczynek: gdyby zdobyli się na trwanie na swoich obserwacyjnych posterunkach przez 24 godziny, uratowanych byłoby dziesiątki, może setki śmiertelnych ofiar. Wydarzenie w Warszawie nagłaśniało środowisko skupione wokół „Ukraińskiego świata”; frekwencja była skromna, boć u nas ostatnio manifestacji jest w obfitości i ten  rozpaczliwy apel Ukraińców do świata o wsparcie w położenie kresu agresywnej przemocy nie spotkał się z odzewem, na który ze wszech miar zasługiwał.

Czy tylko ten? 2 czerwca grupa ukraińskich polityków (w tym dwóch byłych prezydentów), działaczy społecznych z najwyższej półki, wybitnych intelektualistów, najwyższych hierarchów Ukraińskiego Kościoła Prawosławnego i Kościoła Greckokatolickiego ogłosiła w Kijowie apel do polskich władz i polskiego społeczeństwa o wybaczenie zbrodni na Wołyniu z lata 1943. Tekst apelu jest wzruszający. „…Nasza prośba o wybaczenie płynie z głębi serca i żywimy nadzieję, że tak zostanie odebrana przez Polaków… Uznajmy wreszcie siebie nawzajem zarówno w myśli, jak w sercu. Najważniejszym pomnikiem naszych narodów staną się… wyciągnięte do siebie ręce… Wierzymy, że nasz głos zostanie usłyszany przez polskie społeczeństwo.”  Czy ktoś z Was ten głos usłyszał, czy była o nim choćby wzmianka w którymś z telewizyjnych „news”? Czy ktoś to gdzieś komentował, czy wywołało to gdzieś jakąś debatę? Czy usłyszały ten głos polskie władze, czy w jakikolwiek sposób zareagowały na ten kolejny krok wiodący ku pojednaniu, co jest tak strasznie ważne nie tylko w kategoriach ludzkich, także w kategoriach polskiej racji stanu? Ja usłyszałem go przypadkowo nabywając tego dnia „Wyborczą”, jedyny chyba tytuł prasowy, który ten ważny apel opublikował. I mam okrutnego kaca. I żal, że znów coś ważnego przeoczamy, że telewizyjny czas na komentarz polityczny nie wypełnia niezwykle ważny ukraiński apel, a bicie piany na temat smoleńskich pomników. I wstyd. I troskę o to, co powiem moim ukraińskim przyjaciołom, kiedy znów będę odwiedzał mój ulubiony Lwów i Drohobycz.

I tak mi się popłynęło – od pożegnania „Ukraińskiego świata” do kolejnej, smutnej politycznej konstatacji. A swoją drogą ciekaw jestem, czy – w świetle wewnętrznych polskich zmagań, globalnego problemu migracji, wzrastającej brunatnej fali, groźby Brexitu, Trumpa w Białym Domu i kilku innych jeszcze wiszących nad nami gróźb – kogokolwiek Sprawa Ukrainy jeszcze zainteresuje; w moim przekonaniu – sprawa dla przyszłości mojego kraju wciąż i niezmiennie najwyższej wagi. Jeśli znajdę pod tym tekstem choćby trzy „lajki”, potraktuję to jako sukces: zatem „lajkujcie”.

 

Zbigniew Brzeziński: epitafium dla Profesora   (07.2016)

PAP za AFP, 13.07.2008

Wielka katastrofa dla Polski – tak Zbigniew Brzeziński mówi o tragicznej śmierci Bronisława Geremka. Podkreśla, że był on traktowany na świecie jako „wybitny polski mąż stanu”.

– Jestem wstrząśnięty. Śmierć Bronisława Geremka jest dla Polski wielką katastrofą. Był on powszechnie na świecie traktowany jako wybitny polski mąż stanu i uważany za najlepszego ministra spraw zagranicznych od czasu odzyskania przez Polskę niepodległości w 1989 r. Był gorącym patriotą, doskonałym mówcą, rozważnym politykiem i głęboko myślącym naukowcem – powiedział były doradca prezydenta Jimmy’ego Cartera ds. bezpieczeństwa narodowego.

– Bronka uważałem za swego osobistego przyjaciela i jego stratę odczuwam jak najbardziej osobiście – dodał. Wymieniając największe zasługi Geremka dla kraju, Brzeziński przypomniał jego działalność w opozycji demokratycznej i w okresie powstania Solidarności w latach 1980-1981 r.

– Jego rola była wtedy wyjątkowa. Jego obecność i rozwaga nadała ruchowi robotniczemu również wymiar intelektualny. Był doskonałym przedstawicielem „Solidarności” na arenie międzynarodowej. Przyczynił się do jej traktowania jako odpowiedzialnego i naprawdę demokratycznego ruchu na rzecz wolności – powiedział.

– Drugi zasadniczy etap, w którym jego wiarygodność miała duże znaczenie międzynarodowe, to było przyjęcie i wchodzenie Polski do Sojuszu Północnoatlantyckiego. Dzięki Geremkowi Polska była traktowana jako poważny potencjalny sojusznik, kraj, którego polityka zagraniczna jest oparta na mądrych i dobrze przemyślanych przesłankach geostrategicznych. W Bronku nie było żadnej skrajności – był umiar, a jednocześnie głęboki, autentyczny patriotyzm – kontynuował Brzeziński.

– Pamiętam szczególnie wystąpienie Geremka w telewizji amerykańskiej, kiedy – jak to się, niestety, często zresztą zdarza – prowadzący wywiad dziennikarz poprosił go o wypowiedzenie się na temat „szeroko rozpowszechnionego polskiego antysemityzmu”. Geremek na niego popatrzył przez chwilę, a potem odpowiedział spokojnie: „Urodziłem się w getcie. Moja rodzina zginęła w getcie. Ja zostałem wybrany po wolnych wyborach, przez wolny rząd, na ministra spraw zagranicznych Polski. Czy to panu wystarcza?” Dziennikarz po prostu zaniemówił – wspomina Zbigniew Brzeziński

 

Spotkanie z Nadiją Sawczenko    (07.2016)

Trochę się ostatnio działo i dopiero teraz mam chwilę, żeby skomentować te podrzucone mi fotki. Porucznik Nadija Sawczenko, teraz najbardziej chyba rozpoznawalna na Ukrainie ikona Majdanu Godności, fascynuje odwagą i determinacją, jaką dowiodła zarówno jako pilot, bojownik walczących w Donbasie ochotniczych batalionów, więzień Putina. Dołączam do tych, którzy podczas spotkania wyrażali jej szacunek, a równocześnie radość i satysfakcję, że możemy ją gościć w Polsce. Odpowiadała na liczne, bardziej lub mniej sensowne pytania padające z sali mocnym, niskim głosem i odbierałem to jako narrację zdeterminowanego, świadomego swojej misji i gotowego ponieść najwyższą ofiarę frontowego żołnierza. Tymczasem wciąż dramatyczne wydarzenia na Ukrainie zmieniły jej rolę: gościliśmy ją w Polsce jako polityka, członka rządowej delegacji na najwyższym szczeblu na ważny „szczyt”. Czy będzie umiała odnaleźć się w tej nowej roli? Mówiła nam z rozbrajającą, ujmującą szczerością, że wiele musi się w tej nowej roli nauczyć. Powiem coś, czego nie ośmieliłem się powiedzieć publicznie: życzę gorąco Pani Porucznik, żeby „dała radę”, bo tylko taka właśnie sylwetka polityka – nie uwikłanego w układy, zdeterminowanego, jednoznacznie postrzegającego swoją rolę jako „służbę”, stwarza Ukrainie perspektywy wyjścia na prostą, z wciąż spowalniającego reformy „kryzysu władzy”. I tego jeszcze – a może przede wszystkim, żeby w procesie trudnej, politycznej edukacji postrzegła, że w skutecznej, uczciwej polityce odwaga potrzebna jest nie mniej niż na polu walki: odwaga, za którą nie płaci się ofiarą krwi, ale cena wystawiana za nią jest niejednokrotnie równie  wysoka.

I jedno jeszcze: Nadija trzykrotnie powracała do problemu wybaczenia, było widać, jak jest to dla niej ważne: „…proszę Polaków o wybaczenie historycznych krzywd, które ponieśli z rąk Ukraińców…”, „…jeśli możecie – wybaczcie…”. A mnie chwytało coś za gardło i myśl się do głowy cisnęła, że tu się dzieją wielkie rzeczy. Podobnie, jak kwiaty, zapalony znicz i uklęknięcie Prezydenta Ukrainy, Poroszenki, przed żoliborskim pomnikiem poświęconym ofiarom rzezi wołyńskiej. Podobnie jak niedawny list ukraińskich hierarchów kościołów prawosławnego i grekokatolickiego do katolickich hierarchów w Polsce. To pod rozwagę tym, którzy wbrew faktom, wbrew zmieniającym się szczęśliwie relacjom polsko – ukraińskim, co więcej – wbrew zmieniającej się świadomości historycznej po obu stronach granicy, wciąż drążą wokół tragedii wołyńskiej sącząc jad i chcąc zbić na tym kapitał polityczny. I z głęboką wiarą, że te znaczące, a medialnie niedocenione fakty i manifestowana przez Ukraińców pokora wobec dramatu „polskiej śmierci” na Kresach przejdzie do niezafałszowanej historii.