Dopiero dzisiaj powracam myślą do licznych wydarzeń ubiegłej niedzieli, bo wiele się w międzyczasie działo i angażowało na bieżąco. Wspomnę o dwóch, które najbardziej mnie poruszyły tak swoją istotą, jak zbieżnością.
75. rocznica samobójczej śmierci Szmula Zygielbojma. Wieloletni działacz Bundu, żydowskiej partii socjalistycznej, podczas wojny członek Rady Narodowej Rzeczypospolitej Polskiej, emigracyjnej namiastki Parlamentu; jeden z pierwszych polityków przekazujących światu mało wówczas wiarygodny obraz Zagłady, po rozpoczęciu akcji eksterminacyjnej – likwidacji warszawskiego getta, skąd Żydzi masowo wywożeni byli niemal bezpośrednio do pieców krematoryjnych w obozie Treblinka II – rozpaczliwie wzywający „Sprzymierzonych” do ratowania tych, których jeszcze nie zamordowano. Sumienia świata nie poruszył: reakcje polityków nie wykraczały poza potępiające deklaracje.
Piotr Szczęsny, „szary człowiek” z prowincjonalnego polskiego miasta, który czuł smak wolności, który miał głęboką świadomość, że – jak grom z jasnego nieba – jest mu ona odbierana, swoim samospaleniem rozpaczliwie wzywający rodaków do przebudzenia.
Toutes proportions gardèes: zdaję sobie sprawę, że przekraczam jakąś granicę, że problem Shoah, niewyobrażalnej zgłady tysięcy ludzkich istnień, nie stoi w proporcji do upominania się o obywatelskie wolności, ani tu, ani w innych zakątkach świata. W „marszu pamięci”, przypominającym krzyk rozpaczy Szmula Zygielbojma, było nas tysiące; w spotkaniu przed PKiN, w miejscu samospalenia się Piotra Sz., była nas garstka. Zastanawiam się równocześnie, ile osób zapala dzisiaj znicze chyląc czoła przed podobnymi aktami rozpaczy, gniewu, niezgody: Stanisław Ignacy Witkiewicz (Witkacy), polski pisarz, malarz, filozof, który nie mógł już dłużej cieszyć się widokiem szczytu „Kasprowego Wierchu” widząc nóż w plecy wbijany Rzeczypospolitej i jej czwarty rozbiór we wrześniu 1939; Ryszard Śiwiec, też „szary obywatel” z prowincjonalnego polskiego miasta, były żołnierz AK, który nie mógł uporać się z hańbą, jaką było uczestnictwo polskiego żołnierza w krwawym tłumieniu „Praskiej Wiosny” w 1968 i Jan Paluch, czeski student prawa na Uniwersytecie Karola w Pradze, dla którego zbiorowa inwazja wojsk Układu Warszawskiego na jego kraj, odbierająca nadzieję na odzyskanie wolności, była kresem, którego przekroczyć nie potrafił. Te tragiczne wydarzenia przychodzą mi w tej chwili na myśl, ale było ich przecież, na świecie, setki, jak nie tysiące. Różne w czasie, jakże różne w motywacji – ale coś przecież te dramaty łączy: tragiczna samotność w proteście przeciwko złu; bunt wobec obojętności świata – zarówno „światowych graczy”, jak i masy innych „szarych ludzi”, opinii publicznej; niezgoda na bezradność.
x x x
Europa: po fali kryzysów, bardzo różnych, ale takich, które dały się zdefiniować, „łapie wiatr w żagle” (pozwalam sobie cytować metaforę, po którą sięgnął J-C Juncker czyniąc z niej motto swego dorocznego Orędzia); trudne doświadczenia kilku ostatnich lat przekuwa w pozytywny program, pragnie nim znów porwać. I nagle, niepostrzeżenie, rodzi się kryzys kolejny, pełznący chyłkiem, trudniejszy niż wszystkie poprzednie do zdefiniowania. Taka glątwa, cichcem podmywająca najpotężniejszy filar, na którym od lat budowana jest niepowtarzalna Wspólnota Wartości: praworządność i transparentny trójpodział władzy. Z jakimż bólem trzeba skonstatować, że ta trucizna pełznie najbardziej jednoznacznie – przy współudziale „węgierskiego bratanka” – z mojego kraju.
Jak Europa długa i szeroka, wybitni prawnicy debatują nad tym nowym zjawiskiem usiłując go jakoś ogarnąć i jakoś wyrazić, a najwybitniejsi z wybitnych piszą artykuły. W swoim uczonym, pozbawionym emocji, hermetycznym żargonie wypracowali takie oto określenie: „moment konstytucyjny dla europejskiej praworządności, który będzie miał fundamentalny wpływ na rozwój ładu konstytucyjnego w Europie”. W przełożeniu na prosty język rozumiem to jako mrożące krew w żyłach, choć odwieczne przecież, pytanie: czy w starciu siły z prawem zwycięsko wyjdzie prawo, czy siła? Czy ostanie się moje europejskie marzenie – zdawało się do niedawna, że raz i na zawsze zrealizowane? Czy „słowa zmienione przez krętaczy” o jakiejś nieliberalnej demokracji, w której „suweren”, a w jego imieniu despota, ma głos przesądzający, czy należy on do autentycznej woli ludu wyrażonej w konstytucji?
Unia Europejska – to chyba najtrudniejszy do zarządzania twór polityczny, w którym decyduje zbiorowa wola 28 (a niechby i 27) państw członkowskich o różnych narodowych interesach, pozostających ze sobą w przedziwnych czasem relacjach, a wolę tę wykonuje kilkanaście instytucji. Owe instytucje wciąż konsekwentnie bronią stanowiących prawo traktatów i wypływających z nich zasad (bo taka jest ich rola), ale to państwa członkowskie stwarzają klimaty dla tych działań obronnych – a to tupiąc, a to pohukując, i to niekoniecznie w tym samym rytmie. Dzisiaj uwagę Europy przykuwa jedna z najważniejszych jej instytucji – Europejski Trybunał Sprawiedliwości, bo to tu ważyć się będzie ów przesądzający o przyszłości Wspólnoty „moment konstytucyjny”. No i już zapadają pierwsze wyroki – a to w „sprawie portugalskiej”, a to „w sprawie irlandzkiej”, Polski dotyczące; w „wariantach miękkich”, bo taka jest ta kochająca harmonię, nie znosząca radykalizmu, Europa. Wkrótce przyjdzie kolej na „sprawę polską”, najtrudniejszą, bo najmniej odległą od czerwonej linii, która oddziela „demokrację liberalną” – a więc demokrację jako państwo prawa, od „nieliberalnej”, a więc mniej lub bardziej miękkiej formy despocji.
Czekamy na ten wyrok z zapartym tchem, bo nie będzie to wyrok tylko w sprawie polskiego Sądu Najwyższego, a pośrednio – polskiego systemu wymiaru sprawiedliwości. Będzie to wyrok w „sprawie Europy moich marzeń”. Mam głęboko w pamięci zdanie wypowiedziane przez prof. Irenę Lipowicz, byłą RPO: …”kiedy prawo zniknie, narodzą się demony…” One już się przecież rodzą, czujemy przecież ich obecność w naszej życiowej przestrzeni. Czy „miękki wariant” tak bardzo oczekiwanego orzeczenia ETS będzie jednak na tyle jednoznaczny, że dopomoże nam w przepędzeniu demonów? Gdybym nie miał w to wiary, pozbawiony byłbym wszelkiej nadziei. Gdyby jednak moja wiara okazała się płonna, tynfa warta – co wtedy?
Tak jakoś mi się te dwa, jakże różne, tematy – o tych odchodzących i wyrażających tym swój krzyk niezgody na bezradność, i o „momencie konstytucyjnym”, który przesądzi na lata o europejskiej rzeczywistości – zlały w jeden tekst, więc w jego „post scriptum” zapytuję na okoliczność, której na razie nie dopuszczam. Gdyby jednak moja wiara zawiodła – to co ty na to, Szmulu Zygielbojmie, i ty, wrażliwy polski intelektualisto, i ty, czeski bohaterze lat sześćdziesiątych, i wy dwaj, szarzy polscy obywatele nie pogodzeni ze złem, obojętnością, bezsiłą? No co?