po Brukseli: Papież Franciszek i Pani Premier

Akty terroru w Brukseli – to kolejny cios zadany Europie, bo wymierzony był, podobnie jak poprzednie (WTC, Londyn, Boston, Madryt) w naszą europejską – i szerzej – euroatlantycką wspólnotę wartości. A co z krwawymi zamachami w Tunezji, Libanie, Mali, Turcji, o których ciszej, bo koszula dalsza ciału? A chodzi przecież o to samo. Najbardziej gigantyczny, najkrwawszy zamach odbywa się w samym centrum konfliktu, w Syrii, gdzie ginie nie dziesiątki ani setki ofiar, a setki tysięcy. Głównie WYZNAWCÓW ISLAMU. To oni, w szczycie rozpaczy uchodząc przed terrorem, stanowią tę masę uchodźczą, która stawia Europę przed śmiertelnym wyzwaniem – rozpadem, utratą jedności. Ubolewam, że tak mało o tym w mediach. W miejsce prób odpowiedzi na fundamentalne pytania o źródło tej zarazy 21. wieku, a choćby o doraźny cel tych barbarzyńskich aktów terroru, jest mnóstwo słów na temat działania służb, ich skuteczności bądź jej braku, a przecież to tylko prewencja, o której wiadomo, że nigdy nie będzie do końca skuteczna; mnóstwo obrazków ze scenami paniki, jazgocących karetek, płonących zniczy, a przecież to tylko podwyższa poziom lęku, a w ślad za tym – poziom rasowych nienawiści, etnicznych uprzedzeń, fali prymitywnego nacjonalizmu.

Jeśli ktoś mówi o sukcesie architektów tych terrorystycznych zbrodni (bo nie ich zindoktrynowanych, otumanionych wykonawców) – osiągają go oni właśnie w ten sposób. Bo – przy najgłębszej empatii dla kilkuset ofiar dokonanych w Europie aktów terrorystycznych (jest nas pół miliarda) – to przecież nie te ofiary są celem terrorystów. Ich oczywistym celem jest paraliżowanie umysłów, budzenie powszechnego lęku rodzącego nienawiść, rozbudzanie w europejskim demos islamofobii – innej postaci demona, który w 20. wieku doprowadził do katastrofy Holocaustu. Islamofobia – to narzucanie Europie własnych reguł gry w wojnie wypowiedzianej przez ekstremistycznych islamskich zbrodniarzy europejskim wartościom, to dobrowolne wyrzekanie się tych wartości, to intelektualny zamęt, który na fali nienawiści niesie utożsamianie oprawców z ofiarami – terrorystów z masą ludzką, która przed terrorem uchodzi szukając ratunku w rządzącej się humanitarnym prawem Europie.

Stawiać czoła terroryzmowi, to – obok arcytrudnej i arcykosztownej prewencji –  uparte, konsekwentne, wręcz demonstracyjne trwanie przy wartościach naszej cywilizacji; to budowanie międzynarodowej solidarności dla walki z ekstremistycznymi zbrodniarzami (utożsamiającymi się z ISIS) dążącymi do obalenia istniejącego światowego ładu, innymi słowy – zwieranie szeregów i pogłębianie europejskiej integracji; to otwartość wobec uchodźców. Ale może przede wszystkim – to NIE uleganie lękowi wyolbrzymianemu przez przekaz medialny, jakże często wspierany również – o zgrozo – słowami polityków; to zachowanie postaw moralnych odrzucających nienawiść i opowiadających się, bez lęku, za fundamentalnymi wartościami europejskimi opierającymi się na chrześcijańskim przesłaniu miłości i godności osoby ludzkiej, na niezbywalnych prawach człowieka, na dramatycznych doświadczeniach ostatniej Wielkiej Wojny.

Jakże piękne i dobitne świadectwo dał temu Papież Franciszek decydując się po raz pierwszy w historii papiestwa na celebrowanie wielkoczwartkową liturgię nie w Rzymie, a w oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów od stolicy wielkim ośrodku dla uchodźców, Castelnuovo di Porto, gdzie obmył nogi dwunastu uchodźcom, mężczyznom i KOBIETOM, z Syrii, Pakistanu, Mali, Nigerii, w tym trojgu wyznawcom Allaha. Ludu chrześcijańskiej Europy, powszechna wspólnoto katolickiej Polski – czy zechciałaś to dostrzec, pojąć, czy – zważywszy autorytet Pasterza Kościoła Powszechnego – wpłynęło to ta Twoją postawę?

Tymczasem polska Premier, niewiele dni po podpisaniu (wreszcie) porozumienia o przyjęciu w tym roku pierwszej, niemal symbolicznej, bo zaledwie stuosobowej grupy uchodźców (w ramach relokacji) z potwierdzonej liczby 7200, w reakcji na dokonaną w Brukseli terrorystyczną zbrodnię, zadeklarowała publicznie: ZERO UCHODŹCÓW W POLSCE. To znacząca deklaracja: wypowiedzenie europejskiej solidarności; postawienie znaku równości między sprawcą i ofiarą – terrorystą i uchodźcą. Pani Premier dała Polakom przekaz: „nie” dla islamu – islamofobia będzie się miała u nas dobrze. Cel brukselskich zbrodniarzy został osiągnięty, bo przecież o to im chodziło. Zaatakowali w Brukseli – sukces odnieśli w odległej Polsce. Polska, wedle słów Pani Premier, ma być krajem bezpiecznym: tylko co to będzie za kraj? A przecież to także mój kraj, wystawiony po raz kolejny na pośmiewisko. W dodatku bezpiecznym nie będzie: bo terroryzm atakować będzie, z zaskoczenia, wszędzie, gdzie choćby tlą się jeszcze nasze europejskie wartości i po prostu trzeba się z tym nauczyć żyć; bo ta wojna trwać będzie jeszcze długo, do chwili, kiedy nie trafi do powszechnej świadomości, iż wygrać ją można tylko, stawiając jej czoła. Solidarnie. Nie poddając się lękowi. Stanowczo trwając przy naszej europejskiej tożsamości, przy naszych fundamentalnych wartościach.

A swoją drogą marzy mi się, by na europejskim horyzoncie pojawili się myśliciele na miarę Hannah Arendt czy Alain Besancona, którzy w sposób tak przekonujący, jednoznaczny, a równocześnie do bólu prawdziwy wskazali na źródła totalitaryzmu; myśliciele, którzy by zdefiniowali zapewne równie bolesną prawdę, skąd wziął się terroryzm. Dopóki nie będzie za późno. Dopóki będzie jeszcze czas na głęboką refleksję, na przeoranie społecznej świadomości w naszym kręgu cywilizacyjnym, na decyzję o poważnych wyrzeczeniach i na rozbrojenie tego przekleństwa naszego czasu (a dalibóg, nie jest nim islam!) u jego źródła. Na zapobieżenie dramatowi, który może przerosnąć hekatombę Zagłady.

Szanowny Panie Prezydencie

listy@prezydent.pl

Szanowny Panie Prezydencie,

Kreślę tych kilka słów, bo ból we mnie jest już tak wielki, że odbiera sen, więc chcę go choć nieco z siebie wyrzucić, a adresuję je do Pana, bo w wielkiej mierze to Pan mi ten ból zadaje – Pan, który z woli narodu został wyniesiony do roli pierwszej osoby w państwie, który jest tego państwa twarzą, a – ulegając woli szaleńca, samozwańczego dyktatora – swoją postawą przyczynia się do tego, iż to państwo – nasza wspólna najwyższa wartość – wchodzi w coraz głębszy konflikt z euroatlantycką wspólnotą interesów i wartości.

Jakże inne były oczekiwania, Panie Prezydencie, nawet już po 24 maja ub. roku, kiedy trzy punkty procentowe przesądziły o Pana zwycięstwie wyborczym. Mimo goryczy po przegranej mojego faworyta, Prezydenta Komorowskiego, nie miałem wówczas wątpliwości, uznając werdykt wyborczy, że to Pan będzie teraz moim prezydentem. Łączyłem z tym nawet pewne nadzieje: wydawało się, że Pana deklaracja o własnej niezłomności do czegoś zobowiązuje. Pana młodość w połączeniu ze znacznym już doświadczeniem – choćby na zapleczu prezydentury Lecha Kaczyńskiego, która, mimo różnych jej słabości, charakteryzowała się głębokim poszanowaniem dla państwa prawa, choćby poprzez aktywne posłowanie w europarlamencie, wreszcie doktorat z prawa międzynarodowego na najznakomitszym polskim uniwersytecie – wszystko to pozwalało na obdarzenie Pana pewnym kredytem zaufania. Pana pierwsze wystąpienie na forum międzynarodowym, na jubileuszowej sesji ZO ONZ, kiedy mówił Pan o sile prawa potępiając prawo siły, coś jeszcze do tego kredytu przydawało.

Później było już coraz gorzej. W czasie brutalnej kampanii wyborczej Pana deklarowana niezłomność jawiła się  jako niezłomność w lojalności wobec formacji, która Pana wykreowała; usiłowałem jakoś to rozumieć biorąc pod uwagę wilcze prawa kampanii. Atoli niedługo trzeba było czekać na sygnał, że nie była to kwestia kampanii: uderzenie było mocne, jak obuchem. Poddańczy hołd złożony przez Pana – prezydenta uosabiającego majestat Rzeczypospolitej – prezesowi zwycięskiej partii przy okazji powierzania misji tworzenia rządu przez osobę przez owego prezesa wskazaną („wielki polityk, wielki strateg, wielki człowiek” – to co najmniej wskazanie miejsca na cokole) nie mogło nie pozbawić Pana mego osobistego szacunku, myślę, że również szacunku wielu  Polaków. Choć z jękiem, nie przestał Pan być jednak, w dalszym ciągu, również moim prezydentem. Później był szok, kiedy stawiając się ponad niezawisłą władzą sądowniczą przerwał Pan postępowanie sądowe uniewinniając formalnie niewinnego człowieka stojącego pod zarzutem przekroczenia swoich kompetencji jako szef „służb specjalnych” po to, żeby ów człowiek mógł niezwłocznie podjąć obowiązki szefa „służb specjalnych”. I wkrótce potem kolejne uderzenie, jak obuchem: jest Pan – ten niezłomny prezydent, majestat Rzeczpospolitej – przywołany w trybie pilnym (nocny lot helikopterem z Gdańska), aby o brzasku dnia, 3-go grudnia, przyjąć przysięgę od pięciu wybranych tej nocy sędziów Trybunału Konstytucyjnego – wybranych w oparciu o uchwaloną tej samej nocy – z pogwałceniem wszelkich procedur – nową ustawę o TK. Tryb pilny, nocny lot i ceremonia o brzasku były po to – o czym nie mógł Pan nie wiedzieć – aby zaprzysiężenie wyprzedziło choćby o kilka godzin wyznaczoną na ten dzień rozprawę Trybunału Konstytucyjnego, który miał wyrokować w sprawie prawomocności dokonanego wcześniej, w październiku,  wyboru pięciu sędziów TK, który to fakt „nocna ustawa” zignorowała. Miało to pozbawić rozprawę TK jakiegokolwiek sensu, uniemożliwić mu wypełnienie roli wyznaczonej przez Konstytucję. Jak czas pokazał – ani nie pozbawiło, ani nie uniemożliwiło, natomiast spowodowało głęboki kryzys konstytucyjny stanowiący przedmiot zainteresowania Polską całego „zachodniego świata” i stawiający mój kraj – do niedawna cieszący się powszechnym szacunkiem – po złej stronie mocy. Z tego, jakim  nieszczęściem dla Polski stanie się wojna wypowiedziana przez większość parlamentarną konstytucyjnemu organowi stojącemu na straży rządów prawa, nikt sobie jeszcze w dniu 3 grudnia 2015 nie zdawał do końca sprawy, natomiast Pana dyspozycyjność wobec autorytarnego decydenta o losach państwa wstrząsnęła milionami Polaków. Mną również. Bolała bezsilność wobec prawa siły, które pięknie Pan krytykował w swoim nowojorskim przemówieniu, a któremu teraz tak beznadziejnie Pan ulegał, ale wciąż – choć ze wstydem – nie mogłem zaprzeczyć, że jest Pan również moim prezydentem.

Skorzystałem z pierwszej nadarzającej się okazji, żeby wyrazić swój obywatelski sprzeciw wobec tak bezceremonialnego gwałcenia w moim kraju konstytucyjnego porządku. Upewniam Pana, o czym Pan przecież wie, że nikt mnie na ulicę nie wyprowadzał: wystarczyła rzucona w internecie propozycja dnia, godziny, miejsca. Wielu z nas na tę propozycję czekało: na to, żeby się spotkać i wspólnie powiedzieć „nie” dla narastającego bezprawia. To bezprawie – sejmowe hucpy (dramatyczna degradacja autorytetu Sejmu Rzeczpospolitej), manipulację faktami – widać przecież gołym okiem, ale też potwierdzają je wszystkie istniejące w kraju autorytety prawnicze (próżno je wyliczać, wyliczane były wielokrotnie, wszyscy je znamy), a równocześnie autorytety moralne, od dawna systematycznie niszczone, ale wciąż jednak istniejące.

Później były kolejne marsze, pikiety, happeningi: początkowo wykpiwane, kiedy przybierały na liczebności sięgającej pięćdziesięciu, a nawet stu tysięcy – lżone i obrażane (geny zdrady, komuniści, złodzieje): w „telewizji narodowej” (TVP-info) zakaz rzetelnego relacjonowania, manipulacja przekazem, kolejne dyscyplinarne zwolnienia nieposłusznych dziennikarzy. I ten stek kłamstw – insynuowania agresji, języka nienawiści; i to po tym wszystkim, co dzieje się przed Pana Pałacem w dniach paranoicznych „miesięcznic” uwłaczających pamięci ofiar tragicznej katastrofy. Jak się przed tym bronić?

Szanowny Panie, nie zdaje Pan sobie sprawy ile Pan traci nie uczestnicząc w tych protestach, nie zanurzając się w ten wręcz radosny klimat narodowej wspólnoty (którą deklarował Pan cementować) mimo tragicznych przyczyn, jakie każą się nam gromadzić. Czyżby naprawdę, mimo innej opcji politycznej, innego postrzegania rzeczywistości – co jestem w stanie zrozumieć – nie zdawał Pan sobie sprawy, że ludzie zgromadzeni na tych manifestacjach, to Ci, którym „na czymś zależy”, którym „o coś chodzi”, a tym „coś” jest Polska właśnie; którzy rzucili wszystko i dołączyli do tego pochodu czy pikiety, bo inaczej nie mogli, bo ten obywatelski protest był dla nich najważniejszy? To przecież nie przypadek, że spotykałem w tej uśmiechniętej, spokojnej, godnie kroczącej ulicami Warszawy masie ludzkiej setki przyjaciół i znajomych, z którymi szedłem pod rękę w latach osiemdziesiątych, kiedy napierało na nas ZOMO – teraz całymi rodzinami, z dorosłymi dziećmi (często pchającymi inwalidzkie wózki ojców fizycznie już niewydolnych), z gromadą wnucząt! Szli bez kszty agresji, natomiast z piekącą goryczą, że oto podstępnie kradną im (nam!) Polskę, która dzięki poniesionym przez nich ofiarom szczęśliwie dołączyła przed ćwierćwieczem do wspólnoty wartości, jakie łączą euroatlantycki demos!

Szanowny Panie Prezydencie, wielu rzeczy, które dzieją się wokół mnie wprost nie mogę pojąć – wykraczają poza granice mojej wyobraźni; bezmiar kłamstw, podłych insynuacji, cynizmu w ustach osób publicznych sprawujących władzę nie mieści się po prostu w głowie. I teraz do chóru pretorianów kreującego się na naszych oczach dyktatora dołącza Pan – mandatariusz najwyższego urzędu w państwie, przysłowiowy majestat Rzeczpospolitej! Sięgając po niesmaczny wulgaryzm, tak dalece niegodny głowy państwa, kala Pan słowa pieśni tak bardzo emocjonalnie odbieranej przez miliony Polaków, bo śpiewanej w momentach szczególnych, często nie bez ponoszenia ryzyka; mimo, że to pieśń religijna – śpiewanej przez wielu z motywów wyłącznie patriotycznych: „…Ojczyznę  wolną racz nam wrócić Panie!”. „Ojczyznę wolną” zmienia Pan w publicznej wypowiedzi, wręcz obscenicznie, na „Ojczyznę dojną”, znów obrażając tym – jakże głęboko – miliony Polaków. Również mnie: dziś już głębokiego emeryta (rocznik przedwojenny), wieloletniego nauczyciela i wychowawcę kształtującego postawy wchodzącej w życie młodzieży, wieloletniego działacza społecznego promującego wartości obywatelskie i prawa człowieka, uhonorowanego wysokim odznaczeniem państwowym.

Dlatego oświadczam: czara goryczy przelała się – przestał Pan być moim prezydentem, albowiem zdefiniował się Pań jako prezydent plemienia, które jest mi obce, którego języka (nienawiści, wendetty, pogardy) nie rozumiem. Szanowny Panie, to dramatyczna dla mnie konstatacja, bowiem Polska, której – z mocy prawa, które szanuję – pozostaje Pan Pierwszym Obywatelem, nie przestaje być dla mnie wartością nadrzędną: tak było zawsze i tak pozostanie do końca. Polska – demokratyczne państwo prawa, wierne zasadom sformułowanym w preambule do jej Konstytucji, obywatelska, otwarta, respektująca niezbywalne prawa człowieka, stanowiąca integralną część europejskiej wspólnoty wartości.

Ponieważ nadzieja umiera ostatnia, nie rezygnuję z myśli, że – kiedy nie będzie jeszcze za późno – odstąpi Pan od plemienia, które ciągnie Polskę w otchłań, wystawiając na próbę jej fundamentalne bezpieczeństwo, dobre imię w cywilizowanym świecie i godność jej obywateli; że powróci Pan na dobrą stronę mocy pozwalając mnie i wielu podobnie jak ja czującym uznać się ponownie – do końca kadencji – za prezydenta wspólnoty Polaków: również za mojego prezydenta. Odwaga przyznania się do błędu stoi wysoko w hierarchii wartości, a Polacy są wielkoduszni – potrafią wybaczać.

Z właściwym szacunkiem

Obywatel Bogusław Stanisławski