słów kilka o sępie i medialnej kanonadzie


sęp polski płowy, wyjątkowo niecierpliwie czekający na padlinę – protest „pokrzywdzonych”, kryzys gospodarczy, katastrofę, a choćby nawet nieudaną inwestycję…
 
                            
(o mediach nad Wisłą, autor nieznany)
  


Sęp zwęszył padlinę…
 

Kanonada medialna trwa już ponad miesiąc, może dwa. Armaty rozstawione w zwartym kręgu – od toruńskiego bastionu z „Polityczną teologią” i „Frondą” u boku, poprzez „rze”, tabloidowy „Fakt”, po telewizyjne imperium walterowskie z agresywnie dociekliwą gwiazdą medialnych salonów, do którego dołącza nawet kanonierka z  ulicy Czerskiej. Musi być „news”, a „news” rzadko bywa dobry, bo słodycz ma smak mdławy – więc musi być zły. No i – „hejże na Soplicę”. Można by przejść nad tym do porządku dziennego i uznać zjawisko za normalne wiedząc przecież, że medialne sympatie „zmienne są i na pstrym koniu jeżdżą”, żeby nie katastrofalny wpływ, jaki ma ta kanonada na nastroje społeczne. Coraz to słyszę z ust przypadkowych ludzi, wyglądających jednak na tak zwanych inteligentów – nie rzadko w kolejce do lekarza, ale też i w „kręgach towarzyskich”: ruina…, zadłużeni na trzy pokolenia…, upadek państwa…, takich czasów doczekaliśmy… A ja się pytam: jakich?

Wyliczanka jest prosta, zależna zresztą od zasobów pamięci: ile jadu, kąśliwości, wbijających się w pamięć co pikantniejszych słów celebrytów ze starannie dobieranych telewizyjnych obrazków zdołaliśmy zapamiętać. Bardziej pamiętliwi i w polityce obeznani zaczynają od „paktu fiskalnego”, którego podstawowym parametrem jest sześć miliardów dolarów, jakie popłyną z kieszeni Polaków (oczywiście tych najpłytszych) dla wsparcia greckich nierobów i krętaczy – zdrada, zaprzaństwo, Targowica, skraj przepaści, suwerenność sprzedana za nędzne srebrniki (co to jest, proszę pana, suwerenność?). Bo w ogóle UE – to  Konzentrationlager, a nad jednym z nich – tym, którego nazwa na całym świecie budzi grozę do dziś dnia – proponuje się zmienić napis na Euro macht frei.  Zaraz po tym awantury w prokuraturze: ci straszni „oni” znów chcą przykryć jakimś brudnym suknem kolejną prawdę o Smoleńsku, na której tropie był gen. Parulski. No i ACTA: ignoranci, nieudacznicy, lenie, którym nie chciało się nawet przeczytać dokumentu, podpisali traktat – pułapkę zastawioną na naszą wolność (kto ją, proszę pana, zastawił? i na czyją wolność?), o którą walczyliśmy od pokoleń: właściwie i tak jej już nie mamy żyjąc w „kondominium”, ale choćby tę resztkę. Arogancki Decydent Number One, który nie wiadomo jak utrzymał się na szczytach władzy, najpierw grzmiał i groził, po czym ustąpił pod naporem napierających, świadomych celu mas i tchórzliwie wyznał winy. (Drogie masy, powiedzcie mi, błagam, o co w tym ACTA tak naprawdę chodzi?) 

Tchórzliwego bicia się w piersi było później wiele: choćby słynna „ustawa refundacyjna”, która pozostanie w zakamarkach pamięci nawet dziecka przez długie lata. Najpierw lekarze, nawiasem mówiąc profesja, o której – tak, tu i teraz – mam jak najwyższe mniemanie. Rozpaczliwie bronią się przed penalizacją za nie popełnione winy, w oczach milionów telewidzów znów ofiary „onych” – biurokratów, nieudaczników, ignorantów. Trzeba było przeprosić i dobrać się do aptekarzy. Na końcu przepraszani byli pacjenci. „Oni” wreszcie padli na kolana i przeprosinom końca nie było. I wyszło na to – co w ludzkiej pamięci jako jedyne pozostało, że jakieś gnomy (słyszałem również o „larwach”) straszliwy gniot ustawodawcom podrzucili arogancko ignorując zainteresowane nim podmioty. Że z niedoróbkami, że z niedopatrzeniami – to prawda. Tyle, że – młócąc temat przez wiele dni, po stokroć prezentując różnych trybunów ludu występujących w jego słusznej obronie – media nie zająknęły się jednym słowem, po co to wszystko? Czy poza arogancją, nieudacznictwem, głupotą, a wreszcie fałszywą pokorą – coś się może kryje? Jakaś troska o finanse państwa, uszczelnienie budżetu, bardziej racjonalną obsługę  obywateli – pacjentów?  

Później był Stadion. Narodowy. Miał być dumą. A co jest? Najdroższy na świecie. Najdłuższy czas budowy. Dach przecieka. Trawa nie taka, albo nie tu, albo za wcześnie, albo za późno. Policjanci pogubili się w rozległych podziemiach olbrzymiego obiektu (panie, po co nam taki duży, będzie stał i niszczał…, za moje pieniądze!..) i nie mogli się porozumieć. Piękna Pani Minister w geście przeprosin twarzowy kostium przywdziała i wokół tej gigantycznej niedoróby pokutniczą rundę przebiegła. Spot wyszedł z tego atrakcyjny, co cała Polska przy wielu okazjach po wielokroć widziała. Nie bez satysfakcji: no, bo ta cała Polska, w miękkich fotelach, w ciepłych pokojach, przed telewizorem siedzi, a ładna dziewczyna w to mrozisko biegnie i jeszcze się wdzięcznie uśmiecha jakby prosząc, żeby ta cała Polska te jej przeprosiny przyjęła. A tak naprawdę – to nawet nie jej przeprosiny. Bo to przecież nie ona. To tamci, dawni „oni”, ale ich już nie ma. A w ostatecznym rachunku  – to przecież „on”, wszystko-na-barkach-mający, za-wszystko-odpowiedzialny, niewydolny Tytan, fałszywy demiurg, ciągnący-ku-przepaści. To on odpowie przed historią za nie ukończone (a obiecane) autostrady przed datą, która zapisana zostanie złotymi zgłoskami w najnowszej historii Polski – Euro 2121. Za pęknięcia w kładzionych w pośpiechu nawierzchniach. Za wciąż zaniedbane stacyjki w Województwie Rzeszowskim. Za zamkniętą szkołę w wyludnionej wsi. Za szpital, któremu – z różnych przyczyn – zbrakło środków na leczenie ludzi. Za zły los „paprykarza”, który nie wie jak żyć po tym, jak powódź zabrała mu plony (podobno poprzednie wakacje udało mu się jeszcze spędzić na Wyspach Kanaryjskich). Za korupcyjny kontrakt zawarty w Pcimiu Dolnym z zagraniczną firmą (niemiecką!… albo rosyjską!). I za ogrom innych jeszcze spraw, z których każda jest Bardzo Ważna i Społecznie Wrażliwa. 

A ja, nieborak, ani przyjaciel tych-co-rządzą, ani wróg tych-co-plują – tyle tylko, że plucie w miejscach publicznych jest mi wyjątkowo obrzydliwe – naiwnie chcę się cieszyć, że doczekałem Polski takiej, jaka ona jest. Coraz głębiej wciśnięty w fotel, coraz bardziej miażdżony potokiem słów, inwektyw, katastrofalnych prognoz, coraz bardziej rozpaczliwie protestuję przeciwko obrzydzaniu mi radości z mojej Polski. Tej z paktem fiskalnym z wszystkimi jego zaszłościami i konsekwencjami. Tej z niezawisłymi sądami i niezależną prokuraturą – marzeniem wielu pokoleń Polaków – niezależnie od tego, ile jeszcze w funkcjonowaniu tych organów trzeba poprawić, żeby dogonić „stare demokracje”. Tej z podpisanym traktatem ACTA i z rodzącym się społeczeństwem obywatelskim, które podjęło z nim polemikę. Tej z już istniejącą „ustawą refundacyjną”, która wciąż wymaga korekt i z przyszłą „ustawą emerytalną” (wokół której poważna debata miesza się z karczemną wrzawą), bo obie mówią mi o podjęciu (wreszcie!) trudnej i ryzykownej dla rządzących gry o interes mojego państwa. Tej z setkami kilometrów autostrad i dróg szybkiego ruchu, niezliczonych obwodnic, tuneli i wiaduktów, które przebiegają nad kostropatymi „polskimi drogami”, które przesuwają mój kraj cywilizacyjnie – jednym skokiem – o dziesiątki lat do przodu, które w ciągu jednego pokolenia staną się standardem tak oczywistym, jak jest nim już – do niedawna niewyobrażalny – wybór produktów do nabycia w najpodrzędniejszym polskim sklepie. Tej z kulejącą jeszcze koleją, choć wciąż oferującą mi jakieś nowe rozwiązania. Tej z tysiącem prowincjonalnych miasteczek, gdzie samochód płynie po równej nawierzchni, między odnowionymi fasadami domów, gdzie wjeżdża się w rynek z ratuszem z widocznym herbem miasta, „wykostkowanym” deptakiem i zadbanymi rabatami kwiatów, gdzie i czym się da – przypominających o swojej historycznej tożsamości. Tej z farmerskimi wsiami: przed domem zadbany ogród, niewielki taras, w domu – dwie łazienki (liczna rodzina), nowocześnie wyposażona kuchnia, za domem – udojnia przypominająca laboratorium, dla 70 krów, gospodarzy się na 40 ha.

Tej już uładzonej, „po skoku”, i tej wciąż jeszcze rozkopanej, gdzie z chaosu wyłania się dopiero ład. 

A jak tak siedzę wciśnięty w ten mój fotel, oko mi się czasem przymyka (bom stary) i takie krótkie filmiki jak z youtubu przez głowę przelatują – ni to sen, ni jawa. A to Londyn, lata sześćdziesiąte, onieśmielony polski stypendysta w tłumie klientów wielkich magazynów Max&Spencer, C&A czy H&F, przebierających jak w ulęgałkach w masie towarów – magazyny rozświetlone, czyściutkie, z uśmiechniętymi dziewczynami w jednakowych służbowych wdziankach, które nieco natrętnie atakują przymilnym „Can I help you?”: więc chodzi ów stypendysta po tych przybytkach dostatku jak po muzeum wzornictwa przemysłowego wypatrując najtańszej szminki firmy Max Factor bądź pończoch bez szwu. Bo dostępne to jest w kraju nad Wisłą jedynie w strzeżonych salonach Pewexu za dolarowe bony – drobne przedmioty wielkiego pożądania, które jakże ucieszą Krystynę. A to standardowy block of  flats w przeciętnej dzielnicy Swiss Cottage – ma swoją nazwę, Oslo Court, w hallu portier w „uniformie”, stąpa się po miękkim carpet, gdzie się je tylko dało ustawić – kwiaty w donicach, zadbane. I myśl biegnie do równie standardowego block of flats na warszawskiej Woli czy Ochocie, gdzie szarość elewacji – jak wzrok sięga – i bura farba pokrywająca ściany klatki schodowej nieco tylko przytłumiają widok nie domykających się drzwi wejściowych, flaszek po piwie i śladów po libacji na parterowym podeście, zdewastowanych wind (dobrze, jeśli „chodzą”). A to Genewa, lata siedemdziesiąte, na przystanek „wpływa” – bo bezszelestnie – tramwaj, „niskopodłogowiec”, bez stopni, na które trzeba by się wspinać, czysto, o tłoku nie ma mowy, siada się, wygodnie przegląda gazetę, tramwaj „płynie” dalej – nie szarpie, nie wiadomo kiedy staje, kiedy rusza. I jawi się przed oczami warszawski przystanek. Po długim oczekiwaniu – nadchodzi. Zatrzymuje się ze zgrzytem. Już zatłoczony. Chwytam za poły faceta na stopniach, żeby jednak wsiąść – w reakcji agresja. Drzwi domykają się za trzecim podejściem, przycięło mi torbę – zwisa na zewnątrz, może się nie urwie. I jakaś taka tęsknota za nierzeczywistym i pytanie „dlaczego”? Dlaczego moje miejsce na ziemi, zaledwie o dwie godziny lotu stąd, stanowi inny świat, a te dwa światy dzieli przepaść nigdy nie do zasypania? Jak to wyszło? Wreszcie otwieram oczy i wracam do rzeczywistości. I otrząsam się z koszmaru. I przypominam sobie, jak wczoraj robiłem zakupy w C&A na Marszałkowskiej, później, sunąc „niskopodłogowcem” wzdłuż Alej, wysiadłem przy Nowym Świecie i z przyjemnością przespacerowałem dwa przystanki wśród różnojęzycznego tłumu mijając kawiarnie i knajpki nie różniące się niczym od tych przy Regent Street. Wpadłem do znajomych – mieszkają w nowym bloku przy Kopernika – od Oslo Court nieco mniejszy i bez portiera, ale w standardzie podobny. Powrót na „Centralny” autobusem, też „niskopodłogowy”, czysty, siadam, przeglądam gazetę. A przez okno pojazdu widać, jak koszmarną ikonę Warszawy, Pałac Kultury z jego strzelistą iglicą, coraz bardziej wchłaniają nowoczesne, przeszklone budowle coraz bardziej upodabniając panoramę stolicy do wielkich europejskich aglomeracji. A na odnowionym i rozświetlonym „Centralnym” kupuję w eleganckim boutique małą wiązankę kwiatów.  

Więc proszę: media wszelkiej proweniencji, polityków wszelkich orientacji i kogo tam jeszcze… Bardzo i najusilniej proszę… Nie obrzydzajcie mi mojej wielkiej radości, dajcie mi się cieszyć. Taką Polską, jaka jest – z wszelkimi jej wciąż jeszcze niedoskonałościami. Taką, jakiej niezwykle łaskawy los pozwolił mi się doczekać. I pozwólcie mi być z Niej dumny.

A dumny pragnę być nie tylko z cywilizacyjnego skoku o dwa pokolenia, jaki wydarzył się w moim kraju nie bez wyrzeczeń ze strony jego mieszkańców, nie bez pasji, z jaką weszliśmy w „naszą transformację” – tak, pasji, bo kto jeszcze pamięta tę erupcję przedsiębiorczości, inicjatywności, jaka ujawniła się już następnego dnia po rzuceniu hasła „wolność handlu”, „co nie zakazane – dozwolone”; te brzydkie stragany – „szczęki”, jakie nagle pojawiły się wzdłuż wszystkich ruchliwych ulic polskich miast, zastąpione wkrótce przez estetyczne kioski, później sklepy, magazyny, butiki? A wysyp warsztatów, z których wiele przerodziło się w firmy, dzisiaj nieźle radzące sobie na zagranicznych rynkach?

Ale dumny pragnę być z czegoś jeszcze: z błyskawicznie zmieniającego się wizerunku kraju, którego jestem cząstką i z którym się do głębi trzewi identyfikuję. Stale postępującego. Nie bez udziału (wciąż!) podejmowanych słusznych i często trudnych decyzji przez jego kolejne, demokratycznie wybrane władze. W przeważającej mierze słusznych, choć były i niesłuszne: jak mogło ich nie być wobec nieznanych dotąd wyzwań, jakie stanęły przed nie przygotowanymi do rządzenia średniej wielkości europejskim krajem, z doszczętnie zrujnowaną gospodarką, z niewyobrażalnym zadłużeniem, z balastem krzywd i upokorzeń, które domagały się zadośćuczynienia? A mimo tego wszystkiego w historyczną przeszłość odszedł stereotyp Polnische Wirtschaft. W jego miejsce pojawiła się wykpiona, zbluzgana, obrzucona setką inwektyw „zielona wyspa”. Wiem, dla wielu brzmi to jak wyzwanie, jak rękawica rzucona z wezwaniem do pojedynku, po którym niewiele ze mnie da się  wynieść na symbolicznej tarczy. A jednak się upieram: bo jak inaczej nazwać wyróżniające się w całej Europie wskaźniki ekonomiczne towarzyszące Polsce przez wszystkie lata kryzysu, wyrażające się 15-tu procentowym wzrostem (jesteśmy liderem w Unii)? A procent inflacji i jakże krytykowanego bezrobocia w porównaniu ze średnią europejską? A notowania giełdowe i agencyjne? A niezmienne zainteresowanie inwestorów? A przyhamowany dług publiczny i daleki od normatywnego przekroczenia deficyt budżetowy? A niewielki tylko spadek w korzystaniu z zagranicznych kurortów w środowisku młodej polskiej klasy średniej? 

Więc chcę się cieszyć – bo mam powody – i proszę mi tej radości nie obrzydzać! I pragnę być dumny, że mój kraj wybił się na uznanie w europejskiej rodzinie i zbiera gratulacje (choćby w Davos) za to, że – będąc wciąż na dorobku, wciąż odrabiając wiekowe zaległości – stanowi ważny czynnik, obok tych najpotężniejszych, stabilizujący sytuację w rozchwianej Europie. Jest krajem bezpiecznym, stabilnym, rozwijającym się. Albowiem nie ma ani kryzysu państwa, ani kryzysu rządu, jest natomiast katastrofalny kryzys wewnętrznego wizerunku medialnego. Mącący w głowach. Destrukcyjny. Odbierający Polakom to, do czego mają najświętsze prawo: radość z historycznego sukcesu, dumę z własnego kraju. 

I tu byłaby już kropka nad „i”, gdyby nie kolejna salwa armatnia, kolejna kanonada. Tragiczna katastrofa kolejowa: zdarza się pod każdą szerokością geograficzną, jest pochodną cywilizacji, a równocześnie ludzkiej niedoskonałości. Dobrze, że media zdobyły się na słowa uznania pod adresem doskonałej, nowoczesnej organizacji ratownictwa i służb likwidujących skutki wypadku. Cóż z tego, kiedy zaraz po tym żenująca, polityczna wrzawa: winnych na szafot. Bo okazuje się, że są winni. Śmierci. Cierpieniu. Nie doinwestowali kolei kosztem dróg (w uszach mi dudni, że to drogi były dotychczas dramatycznie nie doinwestowane). Ustalili głodowe pensje dla odpowiedzialnych za bezpieczeństwo dyżurnych ruchu. Każą im pracować ponad miarę, w dodatku odśnieżać zwrotnice i torowiska. Na ekranie telewizora pojawia się co kilka minut migawka: kobieta w sile wieku – w domyśle owa dyżurna ruchu – w pocie czoła mocuje się z wielką dźwignią popularnie zwaną „wajchą”, chyba nie naoliwioną – w domyśle przerzucając zwrotnicę. A gdzie elektronika, gdzie wielki świat… Gdzie odpowiedzialność rządzących, gdzie minister Nowak? 

Ludzie, litości!!!