głos zza Oceanu

Prof. Zbigniew Brzeziński – bo to o jego głos chodzi:

Polityk i dyplomata „z genów rodzinnych”, losy wojny kazały mu wzrastać na emigracji – w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych, doktorat na Harwardzie; tam też wykładał. Na innej prestiżowej uczelni, Columbia University, powołał Instytut Badań nad Przemianami Międzynarodowymi. Polak z narodowości, co niezmiennie deklaruje i podkreśla, lojalny Amerykanin z obywatelstwa. W polityce amerykańskiej wspiął się najwyżej pośród liczącej się w miliony polskiej emigracji: członek Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych, stały doradca Prezydenta Cartera ds. Bezpieczeństwa Narodowego USA (1977 – 1981), dorywczo – doradca kolejnych amerykańskich prezydentów. Skutecznie postulował zaangażowanie Ameryki we wspieranie polskiej „Solidarności”, miał ogromny wpływ na udaremnienie wkroczenia  wojsk Układu Warszawskiego do Polski (1980). Orędownik polskiej demokracji po odzyskaniu suwerenności, jeden z wpływowych inicjatorów wejścia Polski do NATO, inicjator powołania Polsko – Amerykańskiej Fundacji Wolności, do dnia dzisiejszego wspierającej procesy transformacyjne w krajach środkowej i wschodniej Europy. Znaczący uczestnik powołanych przez abp. Gocłowskiego gdańskich debat znanych pod nazwą „Areopag”, do niedawna – w sposób najbardziej chyba kompetentny i obiektywny – komentujących polską scenę polityczną (jej wzloty, słabości i perspektywy na przyszłość) na tle dynamicznie zmieniających się układów światowych. Doctor honoris causa (w Polsce) uniwersytetów KUL, UJ, UW. Honorowy obywatel Krakowa, Gdańska, Wilna, Lwowa. Odznaczony Orderem Orła Białego, Medalem Wolności USA, podobnej rangi orderami w Niemczech, na Litwie, Łotwie, w Czechach, na Ukrainie.

Proszony przez polską dziennikarkę o komentarz do dopiero co zakończonych wyborów prezydenckich w Ameryce, tematu nie rozwinął. Wspomniał o tym, co pozostało w pamięci już po ogłoszeniu wyników, o postawie i słowach zarówno Przegranego jak Zwycięzcy. O zaufaniu do dobrych intencji politycznego przeciwnika. O szacunku dla demokratycznego werdyktu wyborców, a przede wszystkim może – dla własnego państwa, dla jego tradycji u ustanowionego prawa. I odniósł się, porównawczo, do sytuacji kraju swego pochodzenia, wciąż mu bliskiego, co niejednokrotnie udowodnił; dla którego nie jedno zrobił angażując cały swój polityczny autorytet. Odniósł się w sposób jakże wyważony, a równocześnie jakże miażdżący, werbalizując to, co miliony Polaków myśli, a nie mówi, żeby uniknąć posądzenia o stronniczość, o brak obiektywizmu, o zacietrzewienie „w druga stronę”. Z tego co zapamiętałem i zanotowałem (może nie w tej kolejności):

„… Te ciągle powtarzane nieodpowiedzialne bzdury o jakimś zamachu smoleńskim, sugerujące, że to może rząd polski, a może Sowieci, a może razem… to jest coś tak wstrętnego i tak szkodliwego… to zmierza do podważenia fundamentów państwa…” I dalej: „…To strasznie wredna robota… trudno nie być przerażonym, do jakiego stopnia ta gra polityczna jest nieodpowiedzialna…  Nie można tak niszczyć tego, co jest istotą demokracji… świadomie, albo może podświadomie, bo może ci ludzie są chorzy…  Życie polityczne w Polsce powinno wyciągnąć z tego wnioski…” Było też o tym, w kontekście historycznym, jak rozgrywane jest to przez Rosję.

Powiedział to ktoś, komu nie przystoi rzucać słów na wiatr; ze świadomością, że słowa te słyszane są nie tylko w bliskiej mu Polsce – również w Ameryce, a odbiją się  też echem w gabinetach europejskich elit politycznych. Można się jednak domyślić, kto był ich głównym adresatem i jaki cel przyświecał zaangażowaniu się polityka światowej klasy, raz jeszcze, w polskie sprawy: opamiętanie! Oczywiście, jest po tych słowach jakieś medialne poruszenie, myślę też, że w najszerzej pojętym polskim społeczeństwie – sporo refleksji. Natomiast główni adresaci raczej milczą, choć nie do końca. Bo wypuścili harcowników. Młody poseł Błaszczak pozwolił sobie na wyrażenie swojej opinii: „…cała powaga i poważanie tego człowieka legło w gruzach…” Nieco tylko starszy jego kolega, poseł Brudziński, dodał: „…dołączył do chóru klakierów obecnej władzy…” Ktoś, kogo przez litość nie będę przedstawiał, pozwolił sobie na jeszcze więcej: „…przekroczył granicę zbydlęcenia…” – o przekroczeniu granicy chamstwa nie ma tu co wspominać, bo do adresata tych słów i tak by to nie dotarło. Choć i u jednego ze – zdawałoby się – głównych adresatów nerwy nieco puściły. Zapytany prze dziennikarza, co o tym myśli, początkowo zignorował pytanie idąc szybkim krokiem w kierunku swego sejmowego gabinetu, jednak w ostatniej chwili zmienił zdanie i już po otwarciu drzwi odwrócił się w stronę pytającego i wyrzucił z siebie jednym tchem: „…nie będę słuchał tych połajanek, bo nie doczekałem się niczego, co by pan Zbigniew Brzeziński zrobił, żeby pomóc w tej dramatycznej sprawie…” To już cytat dosłowny, zdążyłem zapisać słowo w słowo.

No i tak… toczy się światek… (przypomniał mi się Voltaire)

God bless America

Trwała blisko rok. Kosztowała – jak podają media – ok. sześciu miliardów dolarów: to równowartość rocznego budżetu niewielkiego europejskiego państwa. Twarda, chwilami wręcz brutalna kampania wyborcza w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Szaleństwo? Szczyt marnotrawstwa w dobie kryzysu? O jaką stawkę chodziło?

Mnie się wydaje… Albo inaczej: dla mnie – o wyższą, niż było to powiedziane w potoku słów politycznych komentatorów zapraszanych przez różne platformy  telewizyjne. Niemal wszystkie komentarze kompetentnie naświetlały dwa różne warianty walki z kryzysem i prowadzenia polityki zagranicznej, a tylko niektóre trafiały głębiej w sedno. To sedno – to płynący dla świata sygnał, co by kto nie mówił na temat kwestionowanej  roli Ameryki i kryzysu jej finansów – z wciąż najpotężniejszego państwa na świecie, tak gospodarczo i cywilizacyjnie, jak militarnie. Czy w tył zwrot, po nieudanym interwale z czarnoskórym prezydentem – wejście w stare koleiny, powrót do legendy Pielgrzymów z „Mayflower”, do mitu założycielskiego „białej” Ameryki z jej piękną bajką o pucybucie, od którego inicjatywy zależy, czy stanie się milionerem;  przymrużenie oka na wyzwania, jakie niesie ze sobą „globalna wioska” dając wiarę starym i wypróbowanym wzorcom na kreowanie amerykańskiej potęgi, mimo, że wypróbowanym w innej rzeczywistości? Czy też potwierdzenie dokonanego przed czterema laty wyboru: z m i a n y (change). Zmiany drogi, jaka prowadzi Amerykę do utrzymania potęgi, zmiany jej wizerunku, przyjęcie wyzwań, jakie niesie współczesny świat – demograficznych, kulturowych, wielobiegunowości na arenie politycznej, dynamicznej migracji, a zatem otwarcia się na „innego”, minimalizacji sfer społecznego wykluczenia, rywalizacji „na innowacyjność”, a nie „na militaria”, konieczności dialogu wszystkich ze wszystkimi.

Nie muszę mówić, za którym z tych sygnałów optowałem: wydawał mi się niezwykle ważny, również dla mojego kraju pogrążającego się w politycznym chaosie i pozostającego już na skraju paranoi. Zdenerwowanie narastało, im bliżej było do finału, im bardziej szanse obu opcji wydawały się wyrównane, im bardziej stawało się oczywiste, że dla przeciętnego zjadacza chleba w tym skądinąd niepowtarzalnym kraju – jak wszędzie na świecie – liczy się nie „sygnał dla świata”, a budżet domowy, miejsce pracy, perspektywa na przyszłość; złość na to, że jest gorzej, niż bywało, że wczorajszy idol nie zrealizował wielu ze swoich 510 wyborczych obietnic. Kryzys zmiata ze sceny politycznej nawet wybitnych polityków – takie jest jego żniwo. W tym świetle urzędujący prezydent powinien przegrać mimo przewagi, jaką daje sprawowanie urzędu.

Wreszcie finał, noc z 6. na 7. listopada. O północy pierwsze szczątkowe wyniki, 1% oddanych głosów z kilku stanów, nieznaczna przewaga Mitta – to jeszcze nic nie mówi. Budzę się ok. piątej nad ranem: stosunek głosów elektorskich 76 do 58 na korzyść „niebieskich”, słoń unosi trąbę – to zła wiadomość, długo nie mogę usnąć. O ósmej wszystko powinno być już jasne. Z ciężkim sercem i czarną myślą z tyłu głowy podchodzę do telewizora. Nie muszę nawet zgłaśniać, wynik jest „na pasku”, wielką czcionką: 303 do 207, znaczna przewaga. A jednak – wielki naród wybrał spojrzenie w przyszłość. Dał dobry sygnał dla otwarcia, dla solidarności poprzez klasy, rasy i religie, dla równomiernego rozwoju, dialogu, eliminowania agresji. Słoń zwinął trąbę, osiołek radośnie kopytkiem wierzgnął.

I niezwykły, wręcz wzruszający postfinał!

Mitt Romney: „…Daliśmy z siebie wszystko, ale naród wybrał innego przywódcę… Życzę im wszystkim dobrze, ale najlepiej Prezydentowi, Pierwszej Damie i ich córkom…Szczerze modlę się za sukces Prezydenta i za ten wielki naród… God bless America…” 

Najwyższa klasa politycznej kultury, obywatelskiej postawy, patriotyzmu.

Barak Obama: „…Dziękuję Gubernatorowi Romneyowi za ciepłe słowa i za trudną kampanię… Jesteśmy czymś więcej niż sumą „czerwonych” i „niebieskich” Amerykanów, jesteśmy Stanami Zjednoczonymi Ameryki… Nie ma znaczenia kim jesteś – białym czy czarnym, Latynosem czy Azjatą, pełno czy niepełnosprawnym, gejem czy hetero:  Ameryka jest dla ciebie… Wkrótce spotkam się z Gubernatorem Romneyem i będziemy rozmawiać, co możemy dla Ameryki zrobić wspólnie… Wszystko jest przed nami, najlepsze dla Ameryki dopiero przyjdzie… God bless America…”

Najwyższa półka rozumienia istoty demokracji, politycznego taktu, szacunku dla wspólnego dobra.

Amerykańskie problemy, oczywiście, nie znikną: kolosalne zadłużenie państwa dla ratowania gospodarki w kryzysie (ale też i niewielki wzrost gospodarczy), rosnące podatki (choć tylko 2% rocznie, to niewiele zważywszy wielki krok, realizację jednej z prezydenckich obietnic sprzed czterech lat, wprowadzenie obowiązkowych ubezpieczeń, co wydobyło 40% Amerykanów z tego obszaru wykluczenia), kryzysowe bezrobocie (8% – do pozazdroszczenia w Europie), znaczna przewaga „niebieskich” w Izbie Reprezentantów, co będzie skutkować czasem bolesnym „piaskiem w tryby”, ale to zwyczaj i „przywilej” każdej opozycji, koszt demokracji. Cóż to jednak znaczy wobec tej siły napędowej, tego taranu, który przeciera drogę ku przyszłości, jakim jest szacunek do własnego państwa wykazany przez wielki naród i jego przywódców, obywatelskie (patriotyczne?) zaangażowanie w kampanię milionów Amerykanów niezależnie od ich opcji, rasy, społecznego statusu, obywatelska postawa na szczytach elity politycznej!

God bless America. I spraw, aby choć cząstka tej lekcji odrobiona została przez Nadwiślańskie Plemiona, obszar aż po Bug i Odrę, od Tatr po Bałtyk i Żmudź zasiedlające, drzewiej słynące z miodnych barci, umiłowania pokoju i harmonii, dumne ze swoich korzeni, a w ostatnim czasie – szaleństwem jakowym opętane i w bratobójczej walce upodobanie znajdując – wyniszczające cudem odzyskane państwo na naród zacny klęskę sprowadzając.

I niech się tak stanie, bo nadzieja – powtarzam uparcie – umiera ostatnia.

burzliwy wtorek

Burzliwy był ubiegły wtorek, 30 października, bo aż dwa huragany zawirowały nad tym podobno najlepszym z możliwych światów. Ten nad Ameryką pochłonął ponad 90 istnień ludzkich i spowodował miliardowe straty materialne. Ten nad Polską skutecznie niszczył nieźle prosperujące państwo: naraził Rzeczpospolitą na powszechną wzgardę lub pośmiewisko, osłabił jej międzynarodową pozycję, w szczególności w walczącej z kryzysem Europie, podważył jej wiarygodność na arenie międzynarodowej. Ucieszył tych aktorów sceny politycznej, którzy nie są jej życzliwi. Utrwalił i pogłębił podział na dwie Polski, szczególnie dramatyczny w momencie, kiedy społeczne wsparcie dla procesu niezbędnych reform i dla zabiegów o jej miejsce w zmieniającej swój kształt wspólnocie europejskiej jest na wagę złota, bo stanowić będzie o losie przyszłych pokoleń.

Rzuciłem okiem na mój zaniedbany w ciągu letnich miesięcy blog i wyłuskałem tekst o „smoleńskiej tragedii ciągu dalszym”, który napisało mi się przed przeszło pół rokiem, w końcu kwietnia. Czy mógłbym teraz coś do niego dodać? Chyba tylko wielki wykrzyknik. I jęk, który trudno przełożyć na litery.

I co dalej? Bo przecież tak nie może pozostać. A demokracja nie wymyśliła procedur na okoliczność domniemanej zbrodni popełnionej przez Prezesa Rady Ministrów na Prezydencie własnego państwa. A także na okoliczność publicznego postawienia takiego zarzutu bez publicznego przedstawienia dowodów winy, znanych tylko wtajemniczonym. Nie wolno lżyć niepełnosprawnego, geja, nawet przestępcy – jest to karalne. Premiera i demokratycznie wybrane władze Rzeczpospolitej wolno. Przed kilku dniami byłem świadkiem rozmowy, w której padło sformułowanie „…w tym popieprzonym kraju…”. Ostro zareagowałem.  Dzisiaj nie wiem już, czy miałem rację. Wsiadłbym do jakiego „pociągu byle jakiego” i „wszystko zostawił w tyle”, tylko dokąd jechać, kiedy tu, a nie gdzie indziej, wypadło mi moje miejsce na ziemi?