Zamach na sądy: walec się toczy, ale też rodzi się nadzieja

Ta operacja została doskonale przygotowana, zaplanowana precyzyjnie, przeprowadzona w ciągu tygodnia: tyle zajęło wykonanie kolejnego kroku w kierunku wprowadzenia niekonstytucyjnych zmian ustrojowych. Prezydenckie weto, na które niewątpliwie miały wpływ protesty społeczne, nie jest bez znaczenia, bo stanowi początek procesu dekompozycji rządzącej elity, ale nie zmienia istoty tej operacji – pozbawienia sądów ich politycznej niezawisłości. Ja nie mam złudzeń: Andrzej Duda jest stałym elementem obozu „dobrej zmiany”, agonia „trzeciej władzy” przedłużona została o dwa, trzy miesiące. Po dokonaniu zamachu na Trybunał Konstytucyjny, likwidacji służby cywilnej, rewolucji w strukturze obronności kraju (wprowadzenie nowej formacji, Wojsk Obrony Terytorialnej, bezpośrednio podległej partyjnemu urzędnikowi), deformie systemu edukacji (a to coś więcej, niż likwidacja gimnazjów, to nowa podstawa programowa, która ma kształtować „nowego Polaka”) następuje zniszczenie ostoi monteskiuszowskiej praworządności, fundamentu liberalnej demokracji. Do jej totalnego zniszczenia pozostaje skok na wolne media i samorządy, już zresztą, bez kamuflażu, zapowiadany, może jeszcze referendum konstytucyjne i zmiana ordynacji wyborczej. I tak, jak ruch potężnego walca, postępuje pełzająca faszyzacja państwa, wychodzenie z Unii Europejskiej, dołączanie do innego kręgu globalizacji pod przywództwem autorytarnych satrapów.

Czy da się to zatrzymać w światowym klimacie cofania się demokracji? Utrata nadziei, zaprzestanie społecznego protestu i obywatelskiej niezgody, byłaby ostateczną porażką i oby nie nastąpiła. Jednakże nikt dotychczas nie zdefiniował, co musiałoby nastąpić, żeby ten proces zatrzymać. Jeśli jakakolwiek odpowiedź na to fundamentalne pytanie mgliście się zarysowuje, to jest nią przebudzenie się młodego pokolenia Polaków. Wiadomo, jest ono  zniesmaczone „polityką” – jej kunktatorstwem, jej „partyjnością”, sposobem jej uprawiania. Atoli wreszcie zaistniała  w elitach tego pokolenia świadomość, że toczący się walec odbiera mu „normalność”, w jakiej wzrosło, zagraża wolności jego wyborów, odgradza go od świata. Że „polityka”, od której się odżegnywało, wbrew jego woli, dopadła go i że musi się z nią zmierzyć.

To zjawisko jest zupełnie nowe, jego „lider” jest na razie rozproszony: ten jeden, który  mam taką nadzieję – pokaże swoją twarz, zyska wiarygodność i porwie swoich rówieśników (rok urodzenia – max stan wojenny) dopiero się gdzieś budzi, jeszcze sam nie rozpoznał swojej misji.

To się nie stanie z dnia na dzień. Zadaję sobie pytanie, jakie muszą być spełnione warunki, żeby na polskiej politycznej i społecznej scenie zaistniała ożywcza zmiana pokoleniowa, żeby była skuteczna i zdołała „porwać”. Nasuwa mi się kilka odpowiedzi, które wydają się oczywiste, na pewno są i inne. Po pierwsze – to zejście z tej sceny polityków i liderów, których twarze znamy od lat, a już przede wszystkim przywódców partyjnych: nie ujmując im zasług – bo to w końcu oni kreowali Trzecią Rzeczpospolitą i ćwierćwiecze niezaprzeczalnego polskiego sukcesu – oni są już wypaleni, nie kontaktują z otaczającą ich rzeczywistością (stąd dramatyczne zaniechania nieodległej  przeszłości), mówią językiem, który odrzuca, nie odczytują znaków czasu. Warunek do spełnienia trudny, bo opór materii, jak widać, jest ogromny. Marzy mi się, żeby zrozumieli, iż od ich postawy – przyjętej w imię najwyższego dobra – w dużej mierze zależą losy obywatelskiej niezgody na fundamentalną zmianę ustrojową, na toksyczny, narodowy skansen. Mają jeszcze przy tym do odegrania ważną rolę: stojąc na uboczu – służenie młodym swoim cennym doświadczeniem, tym dobrym i tym złym, które winno być przestrogą. Warunek drugi – to kategoryczne odrzucenie dotychczasowego sposobu uprawiania polityki przez tych, z którymi wiążemy jedyną nadzieję, którym tak gorąco życzę jak najrychlejszego pojawienia się na scenie politycznej. Pokusa wejścia w stare koleiny,  partyjnego krajania narodowego tortu i walki o przywództwo będzie olbrzymia. Trzymam do bólu kciuki, żeby „zmiana pokoleniowa” sprostała temu wyzwaniu, żeby tworząc program budowania Polski na miarę swoich marzeń i aspiracji przywołała nieco zatartą już wartość, która utorowała nam drogę do suwerennego bytu i zapewniła Polakom powszechny szacunek: SOLIDARNOŚĆ! Przychodzi mi jeszcze na myśl „po trzecie”: to wyzbycie się wszelkiego „hejtu”, chęci odwetu, dyszenia zemstą. To oczywiste, opętanym szaleńcom trzeba jak najszybciej odebrać  narzędzia zbrodni dokonywanej na organizmie państwa, trzeba co prędzej odkłamać rzeczywistość („…słowom naszym zmienionym chytrze przez krętaczy jedyność przywróć i prawdziwość…” – pisał poeta), ale wciąż pamiętając słowa solidarnościowego barda kreującego klimaty tamtych niepowtarzalnych czasów: „…chroń mnie, Panie, od nienawiści / od pogardy ustrzeż mnie Panie…”

Bo Polska jest jedna, bo po „tamtej stronie” też jest Polska: „tamta strona” – to też miliony Polaków.

A w ciągu tego tygodnia, kiedy toczyła się rozpaczliwa batalia o niezawisłość sądów, na gorąco kreśliłem swój emocjonalny komentarz i także chciałbym go ocalić od zapomnienia. Zatem, opatrzony datami, wrzucam go w ten blogowy zapis:

19 lipca, 4.08

To się już stało! To, o czym zdecydowała demokratycznie wybrana większość w polskim Sejmie w dniu 12  lipca i ostatecznie zdecyduje w dniu 19 lipca 2017 (nie mam co do tego wątpliwości) przesądza, iż Rzeczpospolita Polska przestała być demokracją i państwem prawa, co z definicji wyklucza nas z Unii Europejskiej. Potwierdzają to słowa, jakie usłyszeliśmy dzisiaj z ust najwybitniejszych i najbardziej znanych polskich autorytetów prawnych – Ewy Łętowskiej, Małgorzaty Gersdorf,  Adama Strzębosza. Towarzyszyły temu haniebne wystąpienia Beaty Szydło i Jarosława Kaczyńskiego: to już nie tylko populizm, do którego przywykliśmy – to szczyt zakłamania, cynizmu i – ośmielę się użyć słowa, przed którym się zwykle wzdragam, bo innego nie znajduję – chamstwa, bo jak inaczej odebrać można stek najgłębiej obraźliwych wyzwisk ze strony JK pod adresem parlamentarnej opozycji.

Dopiero co wróciłem spod Pałacu Prezydenckiego (na „Sejm” nie starczyło mi już siły): wielotysięczny, protestujący tłum ludzi, którzy przyszli tu spontanicznie, w reakcji na wrzucone przed kilku godzinami „ w fecebook” hasło.  Ze świecami, flagami – robiło wrażenie, podobnie jak wzruszającą manifestacją był – jak Polska długa i szeroka – niedzielny „Łańcuch światła”. Ale przecież, praktycznie – to zaledwie garstka. Do ilu Polaków dociera tak naprawdę, co się stało? Ilu z nas tej nocy nie uśnie, bo sen się nie ima? Ilu z nas, polskiego plemienia – szczególnie młodych, nie lubiących polityki, dla których „stan zastany”, tzn. codzienność w Europie pod demokratycznymi rządami prawa, jest oczywistością, poza którą wyobraźnia nie sięga – zdaje sobie sprawę z konsekwencji tych przegłosowanych ustaw odrzucających trójpodział władzy? Dla ilu imponderabilia ustrojowe, których rzeczone ustawy dotyczą, ważniejsze są od opodatkowania paliw, o czym w rodzinnych i towarzyskich gremiach mówiono z oburzeniem najczęściej, a z czego rząd wycofał się bez większych oporów?

Mamy nową sytuację i reakcja na nią w formie często happeningowych demonstracji pełnych  okrzyków „nie damy”, „nie pozwolimy” nie wystarczy jeśli chcemy zachować nadzieję na powrót demokracji i rządów prawa choćby w dającej się przewidzieć przyszłości.  Zatem ja, Jan Kowalski, obywatel Rzeczypospolitej świadomy swoich praw (które zostają mi odbierane) i powinności, oczekuję od tych, którzy pretendują do roli liderów opozycji parlamentarnej, pozaparlamentarnej, społecznej, obywatelskiej i jakiej tam jeszcze (oczekuję – to za mało, żądam – byłoby może za wiele) odpowiedzi na dramatyczne pytanie „co dalej?”.  Oczekuję prostego, mocnego przekazu do „obojętnych”, co tracimy po wykastrowaniu nas z demokracji i praworządności. Oczekuję czytelnego manifestu, kolejnych „21 punktów”, jakiej Polski chcemy, a nie będzie on możliwy  bez załącznika w postaci audytu z dokonań minionego ćwierćwiecza, ale też dramatycznych zaniechań, jakie doprowadziły do obecnej sytuacji, z mocnym – bez znieczulenia – uderzeniem się w piersi przez winnych tych zaniechań. Oczekuję jasnej instrukcji, jak godnie żyć w warunkach despocji, ze świadomością, że odwaga ma swoją cenę, adresowanej do tych, którym data urodzenia takich doświadczeń zaoszczędziła. Oczekuję klarownego przekazu adresowanego do młodego pokolenia, zrażonego „do polityki”, że jeśli się w tę politykę nie zaangażują – ona ich dopadnie z zaskoczenia, rujnując ich „normalność”, ich aspiracje i życiowe perspektywy.  Oczekuję pilnie!

Dodam jeszcze: w „prezydencką metamorfozę” nie daję wiary. Już podjęte i procedowane ustawy dotyczące sądów i trybunałów są fundamentem zmian ustrojowych, które mają zapewnić Jarosławowi Kaczyńskiemu petryfikację jego władztwa i trwałą, obłędną zmianę ustroju państwa: dzisiaj zostało to powiedziane (histerycznie wykrzyczane)  w Sejmie już bez żadnych zahamowani. Ta władza może odstąpić (chwilowo) od wszelkich innych proponowanych „pomysłów na państwo” (aborcja, akcyza czy cokolwiek innego), nie ustąpi jednak ani o jotę od pomysłu całkowitego podporządkowania sobie „wymiaru sprawiedliwości” – ten cel będzie uświęcał wszelkie środki, również te najpodlejsze i najbardziej haniebne: to Polacy mają na jakiś czas, jak w banku. Drobne, kosmetyczne zmiany, jakie zapewne będą wprowadzone dla kamuflażu i ratowania twarzy prezydenta, nie zmienią w niczym istoty ustaw zmieniających ustrój państwa. Z tym musimy się przez jakiś czas nauczyć żyć i nauczyć się na to reagować. Halo, Szanowna Opozycjo, przypominam, bo przez wiele lat to ćwiczyłem: odwaga ma swoją cenę, co w ciągu minionego ćwierćwiecza uległo zupełnej amnezji. Sen Nocy Letniej dobiegł końca – obudziła nas brutalna rzeczywistość.

Nie pytam „czy” – bo byłoby to wyzucie się ze wszelkiej nadziej, a „kiedy” damy radę to zmienić?

21 lipca, 3.04

(zapisane na gorąco)

Konstytucja III RP podłamana została w grudniu 2015. Pod naporem politycznych wandali coraz bardziej trzeszczała przez kolejne niemal dwa lata. 20 lipca 2017, w czarnym dniu dla polskiej państwowości, została ostatecznie złamana: przesądziła o tym uchwalona w tym dniu – z pogwałceniem wszelkich parlamentarnych standardów – ustawa o Sądzie Najwyższym. Rzeczpospolita definitywnie przestała być państwem prawa: pozostałe szczątki demokracji są już tylko jej fasadą, bez gwarancji dla swobód obywatelskich i przestrzegania fundamentalnych praw człowieka, z pogardą dla takich wartości jak wolność, równość, godność. Mówiąc o czarnym dniu, trzeba  dodać zignorowanie woli blisko miliona obywateli wnioskujących o referendum w sprawie wstrzymania zmian w systemie oświaty: wniosek został przez Sejm odrzucony.

Przez ten czarny dzień przemknął jednak promyk nadziei. Wkrótce świt, dopiero co wróciłem z „protestu” – przed Pałacem, przed Sejmem, tym razem nie dałem rady dotrzeć stamtąd pod siedzibę SN, ale będę tam dołączał przez wiele kolejnych dni. Bo ten protest szybko się nie skończy. I to jest właśnie ten „promyk”, ta szczypta optymizmu. Protest obywatelskiej niezgody zapoczątkowany przed niespełna dwu laty wyraźnie przygasał (nie miejsce tu mówić o przyczynach). Od kilku dni – od chwili, kiedy stało się jasne, że dokonuje się zamachu na niezależność sądów, na obywatelskie wolności – zaczął się odradzać. Dzisiaj zyskał zupełnie nową dynamikę. Sygnał o tym daje nie tylko jego liczebność (w Warszawie podobno ok. 60.000 uczestników). Sygnał o tym daje również fakt, że on się „rozlał”, że spontanicznie zaistniał w całym kraju (podobno miał miejsce w ok. 80 miastach i miasteczkach). A  przede wszystkim fakt, że zmienił on swoją strukturę, że biorą udział w tym proteście   już nie tylko starzy kombatanci solidarnościowego zrywu sprzed trzech dekad, że uczestniczy w nim także młode pokolenie Polaków, wobec „polityki” niechętne. Bezwstyd, z jakim sprawujący władzę bezprawnie dokonują zmian ustrojowych uświadomił polskiej młodzieży, że jest to zamach na jej „normalność”, zagrożenie dla jej życiowych aspiracji. I dołączyli. I mam jakąś taką wewnętrzną pewność, że nie ustąpią. I to jest podstawowym źródłem nadziei – innej nie ma.

To druga faza obywatelskiego sprzeciwu wobec „polskiej smuty”. Dzisiaj postrzegłem jej zalążek zrodzony z arogancji tej władzy – tego rządu, tego parlamentu. Rozdający wszystkie karty wódz zdjął maskę, pokazał swoją prawdziwą twarz i przyzwolił na zaprzestanie kamuflażu. Zadziałała szybka reakcja łańcuchowa, której genialny strateg nie przewidział.

Trudno przewidzieć, jaką ten nowy, rodzący się obywatelski ruch sprzeciwu przybierze formę, jaką sobie określi nazwę, na kogo wskaże, jako na swego lidera. Nie mam jednak wątpliwości, że jego twarzą nie będą już radosne happeningi – że będzie nią gniew. Trzymam kciuki, żeby dominowało w nim młode pokolenie z właściwym mu postrzeganiem demokratycznych wartości korygującym zapatrzenie się na partyjne słupki poparcia. I żeby ten słuszny i uzasadniony gniew nie przerodził się w przemoc, żeby obca była mu nienawiść i pogarda. I myślę – doprawdy tak myślę – że jest na to duża szansa. [B1]

21 lipca, 23.02

Polska znalazła się na czołówkach światowych gazet kształtujących światową opinię publiczną, najbardziej popularnych i wiarygodnych serwisów telewizyjnych i radiowych, również na ustach światowych polityków, jako państwo nieoczekiwanie odchodzące od demokracji i i wyłamujące się z fundamentalnych standardów zachodniej cywilizacji, jaką stanowią rządy prawa i niezawisłość sądów. Z tytułów prasowych, które nie szczędzą zadziwienia i krytyki, wymienię tylko te najważniejsze: brytyjskie „The Economist”, francuskie „La Figaro”, niemieckie Frankfurter Algemeine…” i Suddeutsche Zaitung”, amerykański „Washington Post”. Krytyka skierowana jest, oczywiście, pod adresem władz, parlamentu i rządu, przeciwko którym – wobec rujnującej Polskę polityki – najżarliwiej, jak umiem, protestuję, a mimo to piszę to z głębokim smutkiem i palącym wstydem, bo to w końcu mój kraj, moje państwo, którego obywatelstwem się legitymuję.

Słuchając z uwagą słów czołowych światowych polityków nie dziwią mnie krytyczne uwagi zarówno dygnitarzy unijnych jak europejskich przywódców stających w obronie fundamentalnych wartości, na których opiera się Unia Europejska. Wstrząsnęło mną natomiast obszerne oświadczenie rzeczniczki amerykańskiego Departamentu Stanu „w sprawie sytuacji wokół sądownictwa w Polsce”, Heather Nauert, która wypowiada się w imieniu amerykańskiego prezydenta. Tekst jest długi, sięgający głęboko, a w dodatku nie musiał być skreślony: został zredagowany jako uzupełnienie krótkiej wypowiedzi udzielonej na konferencji prasowej na zaczepne pytanie polskiego korespondenta. Nie jestem fanem Donalda Trumpa i jego wizytę w Polsce postrzegałem między innymi jako zapotrzebowanie sprawujących w Polsce władzę na legitymizację prowadzonej przez nich polityki przez czołowego światowego przywódcę. I wydawało się nawet, że to się polskim gospodarzom tej wizyty udało. Okazało się jednak inaczej i stąd zaskoczenie.

Cytuję tu tylko krótki fragment oświadczenia złożonego w imieniu rządu Stanów Zjednoczonych, którego emanacją jest amerykański prezydent, co stanowi – wydaje mi się – jego esencję: „…Prezydent Trump podkreślił rolę państwa prawa w swoim przemówieniu wygłoszonym 6 lipca w Warszawie. Czy wizyta Prezydenta Trumpa w Polsce i to, że z pozoru nie podniósł tych obaw, dały rządowi wolną drogę do takich ruchów? Nie. Stany Zjednoczone wiele razy podkreślały rolę państwa prawa i silnych instytucji demokratycznych w naszych relacjach…” A lektura całości tego dokumentu daje znakomitą wykładnię stosunku zachodnich demokracji do poczynań godzących w jej fundamenty niezależnie od politycznej formacji sprawującej władzę w którymkolwiek państwie euroatlantyckiej wspólnoty wartości. Do lektury zachęcam i podaję jej źródło: http://www.tvn24.pl/wiadomosci-ze-swiata,2/cale-oswiadczenie-rzeczniczki-departamentu-stanu-usa-w-sprawie-polski,758750.html

25 lipca, 0.49

Wydarzenia dzisiejszego dnia, 24 lipca, wielu z nas pozytywnie zaskoczyły, choć słowo „sukces” nie chce mi przejść przez gardło. Dwa prezydenckie weta – to przede wszystkim obrona prezydenckich prerogatyw przed brutalnym zamachem na nie ze strony urzędnika, ministra sprawiedliwości, za przyzwoleniem większości parlamentarnej. Po przegranej batalii z innym urzędnikiem – ministrem od narodowej obrony, spolegliwy dotychczas notariusz zdobył się na protest. Myślę jednak, że nie wykazałby tej determinacji, nie przezwyciężyłby lęku przed „wodzem”, gdyby nie siła społecznego nacisku, masowe protesty, budzące się społeczeństwo obywatelskie, a w jego szlachetnym gronie – tysiące młodzieży. Jeszcze, szczęśliwie, nie agresywnej, ale już gniewnej.

Jeśliby podsumowywać, z czego możemy się cieszyć – to przede wszystkim umocnienie wiary w skuteczność społecznego nacisku, erupcji obywatelskiej niezgody. Są jednak i inne pozytywy. Prezydencka decyzja – to siłą rzeczy (być może wbrew intencjom decydenta) początek procesu dekompozycji rujnującego Polskę obozu władzy.  Znaczne spowolnienie „zamachu na sądy” – to niewątpliwa porażka PiS-owskiej strategii przejmowania państwa tak, żeby dokonało się ono przed najbliższymi wyborami. Utrzymanie przez kolejne kilka miesięcy status quo – to danie SN przed jego dekonstrukcją możliwości rozpatrzenia dwóch ważnych spraw wagi państwowej: nominacji Mariusza Kamińskiego i Julii Przyłębskiej. Jest jeszcze kilka innych.

Atoli nazwanie tego, co wydarzyło się dzisiaj, sukcesem wydaje mi się mało zasadne z wielu względów. Podpisanie przez prezydenta noweli dotyczącej ustroju sądów powszechnych wystarczająco rujnuje polski porządek prawny, aby móc mówić o odebraniu sędziom ich niezawisłości, a zatem pozbawienia Polski rządów prawa. Społeczne emocje związane z problemami sądownictwa pozwoliły większości parlamentarnej cichaczem – bez większego rozgłosu i mocnych reakcji – odrzucić obywatelski wniosek o „referendum edukacyjne”, a także przyjąć kilka ustaw godzących w nasze budżety, bo powodujące wzrost cen za energię i wodę. O tym, co się już stało, a o czym zapomnieć nie wolno, nie mówiąc: TK, służba cywilna, obronność, unarodowione – siejące kłamstwo, pogłębiające społeczne podziały – media…

I gdzieś tli się obawa, że dzisiejsza prezydencka decyzja rozmiękczy społeczne  protesty, a byłoby to naszą, obywatelską porażką. Strategiczny priorytet podporządkowania upartyjnionemu państwu całokształtu systemu wymiaru sprawiedliwości pozostaje w mocy, o czym świadczy dzisiejsze skandaliczne „orędzie” Pani Premier – szczyt populizmu i zakłamywania rzeczywistości. Zróbmy wszystko, co w naszej mocy, żeby ani na chwile o tym nie zapomnieć.

25 lipca, 16.33

To jest post scriptum do mojego wpisu sprzed 15 godzin. Wówczas było już jakby wiadomo, ale wciąż gdzieś tliła się nadzieja. No i znów – to się stało: prezydent podpisał. Mój kraj, moja Najjaśniejsza, pozbawiona została ostatecznie atrybutu „praworządna”. Pogrzebany został ustrojowy sukces minionego ćwierćwiecza, zrealizowane marzenie mojego pokolenia i „normalność” pokolenia moich wnuków.  Tego faktu nie zagłuszy haniebna mowa urzędnika (urzędniczki) na etacie premiera, której słowa cynicznie oszukują słuchających ją rodaków i szkalują wielotysięczne środowisko sędziów – zawód (podobnie jak lekarz czy nauczyciel) szczególnego społecznego zaufanie: w przypadku jego podważenia następuje destrukcja państwa. Ten fakt stwierdzają opinie najwybitniejszych autorytetów w zakresie prawa konstytucyjnego, tak w Polsce, jak zagranicą. Pozostaje już tylko nadzieja, że to tylko „historyczny incydent”, fatalny „wypadek przy pracy”, i że ten atrybut stanowiący o gwarancji obywatelskich swobód, praw i wolności przywrócony zostanie szybciej, niż mogłoby to wynikać z chłodnych politologicznych dyskursów. Ktoś powie: oczekiwanie na cud? Odpowiem: dla mnie zrodzenie się „Solidarności”, a w jej rezultacie odrodzenie się wolnej, suwerennej, otwartej na świat, europejskiej Rzeczypospolitej było i pozostaje cudem przekraczającym wyobraźnię ówczesnych polityków. I jak tu nie wierzyć w cuda, tym bardziej widząc gniew i narastającą determinację młodych Polaków?

Panie Prezydencie, gorąco współczuję! Współczuję Panu małości. Współczuję tego psychicznego dyskomfortu ilokrotnie będzie się Pan przeglądał w lustrze. Po popełnieniu grzechu ciężkiego wobec Konstytucji, której przysiągł Pan strzec, w grudniu 2015 otrzymał Pan niepowtarzalną już szansę podniesienia się z tego grzechu, dokonania zadośćuczynienia, choćby jakimś tam politycznym kosztem. Nie uczynił Pan tego. Nie skorzystał Pan z danej Panu raz jeszcze, w nadzwyczajnych okolicznościach, możliwości opowiedzenia się po stronie narodu, który tak często pojawia się w Pana retoryce. Więc Panu współczuję. Współczuję fraz, jakimi uwieczniony zostanie Pan na kartach historii. Współczuję, bo szczęśliwie wysłuchane są moje modlitwy i nie ma we mnie nienawiści ni pogardy. Wobec małości pozostało mi tylko współczucie.

A kiedy o modlitwie mowa, przytoczę tą, która ostatnio często przeradza mi się w westchnienie: również dla Pana refleksji, Panie Prezydencie. To słowa wielkiego poety i wielkiego Polaka, patrioty do bólu, czemu niejednokrotnie dawał świadectwo nie wyrzekając się równocześnie swojej judejskiej tożsamości:  „… Lecz nade wszystko słowom naszym / Zmienionym chytrze przez krętaczy / Jedyność przywróć i prawdziwość: / Niech prawo zawsze prawo znaczy / A sprawiedliwość – sprawiedliwość…”

 


 [B1]

Wydarzenie Donald Trump

Nie ulega wątpliwości, że każda wizyta w Polsce amerykańskiego prezydenta odbierana jest na polskiej scenie politycznej jako wydarzenie znaczące i pozytywne. Można tę myśl rozszerzyć: znaczące dla sprawujących władzę – bo wzmacnia wizerunek (zdjęcia z Dostojnym Gościem, setki razy medialnie powielane, wbijają się w pamięć). Znaczące dla społeczeństwa – bo (w zależności od aktualnego kontekstu politycznego) budzi nadzieję bądź pogłębia poczucie bezpieczeństwa, ale przede wszystkim łechce narodową dumę poprzez skojarzenie „jesteśmy ważni – nasz kraj coś znaczy”. Pozytywne – bo Polska zyskuje swoje „pięć minut” poprzez zaistnienie w światowych mediach.  Ile w tym złudy, na ile odzwierciedla to rzeczywistość? Doskonale przypominam sobie pierwszą z serii tych wizyt – wizytę Richarda Nixona (1975), autentyczny entuzjazm kilkuset tysięcznych tłumów na trasach przejazdu i szczyt popularności Edwarda Gierka zaledwie rok przed pierwszą falą strajków, która tą popularność obróciła w niwecz.

Nie śmiem zaprzeczać opinii Donalda Tuska, iż ósma już wizyta w Polsce prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki, tym razem – Donalda Trumpa, była sukcesem polskiej dyplomacji (chylę czoła przed klasą). Śmiem jednak twierdzić, że dyplomaci tym razem zbytnio się nie napracowali, bowiem zbieżność oceny sceny politycznej, politycznych priorytetów i sposobu uprawiania polityki między przywódcą amerykańskiego mocarstwa i sternikiem polskiej nawy politycznej jest wprost zdumiewająca. Tą paralelę można było bez trudu dostrzec już w populistycznej retoryce obu kampanii wyborczych: „wstajemy z kolan” i „uczynimy Amerykę znów wielką”; „Polska w ruinie” i „amerykański pas rdzy” – o języku, jaki odnosił się do uchodźców i migrantów nie mówiąc. W tym przypadku chodziło o konkret: kontrowersyjny Trump miał pilne zapotrzebowanie na preludium do – z góry było wiadomo, że trudnego – udziału w szczycie G20: wiwatujący na jego cześć tłum (w końcu) Europejczyków, z czego relacja będzie newsem medialnym. W zamian – wizerunkowe wsparcie kontrowersyjnego polskiego obozu władzy. Dla obu stron spełnienie tych oczekiwań było czymś naturalnym, nie wymuszonym, a równocześnie łatwym w realizacji, nie pociągającym za sobą żadnej ceny. Czy żadnej?

Program wizyty niemal niczym nie odbiegał od ustalonej od lat rutyny: rozmowy dwustronne, z których do opinii publicznej przebija się głównie fotka z uściskiem dłoni (jakże przydatna w przyszłych kampaniach wyborczych) i punkt główny – „spotkanie z ludnością”, którego osią jest przemówienie. Mówi się zwykle o nim „programowe”, choć tradycyjnie jego część poświęcona jest fragmentom historii Polski, co ma pewne uzasadnienie: gdyby nie 13. punkt w Orędziu Woodrowa Wilsona – być może przez minione stulecie dzielili byśmy losy Ukrainy. Zatem, co usłyszeliśmy tym razem od 45. Prezydenta Stanów Zjednoczonych; i może jeszcze – czego nie usłyszeliśmy?

Opowieści o historii Polski słuchałem z zażenowaniem: kumulacja pochlebstw przekraczała pewną miarę. Amerykańskiego prezydenta zachwycała w polskiej historii nasza narodowa duma, bohaterstwo, niezłomność, umiłowanie tradycji. Szkoda, że ani słowa o rozsądku, umiarze, trudnych pojednaniach. Zrozumienie dla naszych rosyjskich fobii przejawiło się we wspomnieniu Bitwy Warszawskiej, aktu agresji w ’39-tym, braku wsparcia z za Wisły dla warszawskich powstańców. Szkoda, że ani słowa o zmaganiach polskiej dysydencji, później opozycji czasu PRL-u, które dały impuls do radykalnej zmiany politycznej mapy Europy. Historia odległa była bezpieczniejsza – tak dla jej odbioru przez gospodarzy, jak dla przewidzianych następnego dnia rozmów z rosyjskim dyktatorem: kończyła się na roku 1944. Amerykański Dostojny Gość ani słowem nie zająknął się o polskich dokonaniach minionego ćwierćwiecza, o zmianie paradygmatu polskiego politycznego myślenia, co pozwoliło nam zaistnieć na poczesnym miejscu we wspólnocie wolnych narodów Europy i zasypać pogłębiającą się przez setki lat przepaść cywilizacyjną. O Europie owszem, było: że silna Polska potrzebna jest Europie, a silna Europa – światu. Enigmatycznie: Europa, co wcale nie koniecznie musi znaczyć Unia Europejska. I jaka Polska, czym silna? A no, narodową dumą, przywiązaniem do „wiary ojców”, umiłowaniem tradycyjnego obyczaju. I byłoby to jeszcze tylko pół biedy  – ot, uprawnione konserwatywne wartości, które można podzielać lub nie – gdyby nie padły po tym słowa „obrona zachodniej cywilizacji”. Do takiej Polski, wiernej – zdaniem amerykańskiego prezydenta – takim wartościom, żarliwie  zapraszał Donald Trump jako do kraju, który stanowi „wzór dla Zachodu”. I ani słowa o „wartościach europejskich” – demokracji (przepraszam, to słowo – klucz w ciągu 40 minut raz jeden padło), rządach prawa, prawach człowieka, ani też ujętych w unijnej Karcie Praw Podstawowych godności jednostki, wolności, równości, solidarności, prawach obywatelskich.

To nie było zaproszenie do mojej Polski. To było to, co PiS-owski obóz władzy chciał usłyszeć, a co Trump wypowiedział bez oporów spłacając niewielki dług zaciągnięty za wielką przysługę: zorganizowany spektakl spontanicznego przyjęcia i wiwatującego tłumu. W komentarzach medialnych słyszałem pochwały tego przemówienia za to, że nie padły w nim słowa, których się obawiano, antagonizujące Polskę z „Brukselą”. A ja zapytuję: jak inaczej można odczytać zachwyt amerykańskiego prezydenta wobec konserwatywnego, nacjonalistycznego polskiego rządu nie uznającego Europy jako wspólnoty losów i deklarowanych wspólnych wartości?

Wspomniałem wyżej, że program wizyty niemal nie odbiegał od rutyny. Niemal – bo jednak w jednym punkcie poza rutynę wykraczał. Było to krótkie pojawienie się Prezydenta na spotkaniu Global Forum – znakomitej inicjatywy spotkań polityków i dyplomatów podjętej w 2010 roku przez Miasto Wrocław i znany amerykański think-tank Atlantic Council poświęconej problemom bezpieczeństwa. Wpleciono w nie w tym roku inną inicjatywę podjętą w 2015 przez prezydentów Polski (Andrzej Duda) i Chorwacji (Kolinda Kitarovic) – dość mglistą ideę „Trójmorza”, a spotkanie przeniesiono z Wrocławia do Warszawy ze względu na zainteresowanie nim Gościa z za Oceanu. Padły na nim ogólnikowe deklaracje o NATO-wskich gwarancjach bezpieczeństwa i o bezpieczeństwie energetycznym opartym na amerykańskich „łupkach”, które amerykański prezydent – „komiwojażer” żarliwie promował, ale też gorące słowa wsparcia dla „Trójmorza”. I znów dwuznaczność, bo mimo zapewnień, że inicjatywa ta ma jedynie na celu wyrównywanie standardów cywilizacyjnych tej części Europy i nadrabianie zaniedbań infrastrukturalnych  (komunikacyjnych – planowana Via Carpathia) na osi północ – południe i nie aspiruje do roli odrębnego bytu politycznego w ramach UE, wiadomo jest, że Bruksela przygląda się jej z podejrzliwością biorąc pod uwagę sceptyczny stosunek jej inicjatorów do unijnego jądra. Warto dodać: 12 państw „Trójmorza”, znacznie różniących się priorytetami w prowadzonej polityce zagranicznej – to ok. 20 procent unijnej populacji i tylko 10 procent unijnego PKB.

A jakie konkrety dla „polskiego interesu” – polskiego bezpieczeństwa i polskiej gospodarki – wynikają z wizyty Donalda Trumpa? Oczywiście, wspomniany w „kraju nad Wisłą” słynny art. 5 Traktatu Waszyngtońskiego gwarantujący militarne bezpieczeństwo w wersji „jeden za wszystkich – wszyscy za jednego”. To dobrze, że przywołany został właśnie tutaj, ale wobec oczekiwań na jego przywołanie podczas drugiej europejskiej wizyty nowego amerykańskiego prezydenta, z czym wyraźnie zwlekał, nie było to rewelacją. Gdyby to nie nastąpiło – znaczyłoby wyraźne zdystansowanie się „trumpowej” Ameryki do fundamentalnych zobowiązań wobec wspólnej obronności, o katastrofalnych skutkach. A jakie były inne polskie oczekiwania? Obecność w Polsce amerykańskich jednostek – to realizacja planu, o którym Polacy dowiedzieli się przed trzema laty, na Placu Zamkowym, z ust Baracka Obamy, potwierdzonego na szczycie NATO: dobrze, że jest realizowany, ale gwarancji ich stałej obecności nie otrzymaliśmy. Plan zakupu rakiet „Patriot” opracowany został przez ministra obrony narodowej za rządów PO/PSL, podjęte zostały wstępne negocjacje, później zamrożone, teraz z zamrażarki wyjęte. Negocjacje trwają, żadne kontrakty nie zostały podpisane, nadzieje na przekazanie nam „know-how” – „instrukcji obsługi” są podobno niewielkie. Amerykański gaz „łupkowy”: o dywersyfikacji dostaw gazu na rynek europejski mówi się od dawna, jest to przedmiotem jednej z ważnych dyrektyw Unii Europejskiej. To dobrze, że mamy zakrojoną na szeroką skalę ofertę amerykańską, to źle, że jest tak nieatrakcyjna cenowo. Do podpisania kontraktów droga jeszcze dość daleka. Zatem – słowa, słowa, słowa, mówiąc językiem szekspirowskiego Hamleta – „bańki mydlane”.

Tymczasem, zdaniem rządowych polityków, Polska pokazała światu, że nie jest krajem izolowanym i będzie teraz uczestniczyła w grze politycznej z mocniejszym mandatem. Pani Premier posunęła się nawet do publicznego stwierdzenia, że po wizycie Trumpa Polska jest gwarantem światowego pokoju! Nieco innego zdania są politycy „brukselscy”: wobec nasilających się w Polsce aktów wandalizmu dokonywanego na organizmie demokratycznego państwa prawa, ze wzrastającym niepokojem (czemu dają dyskretny wyraz) patrzą na państwo członkowskie, które przyjaciół szuka daleko, wrogów znajdując bisko.

A nasz Dostojny Gość, po opuszczeniu gościnnej Polski, której nie szczędził w zamian miłosnych ekspiacji, zaistniał jako jedna z dwóch gwiazd na hamburskim „szczycie”: spotkanie G20 w roku 2017 nieformalnie zmieniło swoją nazwę na G2+18. Gwiazdy – jak wiadomo – świecą chłodnym blaskiem. Rozbłysły nim szczególnie w momencie, kiedy światowe media przekazały „news”, iż dwaj przywódcy rywalizujących potęg jądrowych „złapali chemię” do tego stopnia, że trudno im było zakończyć pierwsze „randez-vous”: konkretem była zapowiedź zawieszenia broni w kilku syryjskich prowincjach, w których walki były najmniej dokuczliwe. I znów: słowa, słowa, słowa… Kolejny chłodny błysk – to uparte potwierdzenie wycofania się Stanów Zjednoczonych z paryskiego Porozumienia Klimatycznego (2015), czym dołączyły do dwóch dotychczas oponentów tego Porozumienia – Nikaragui i Syrii.

A co będzie dalej – zobaczymy. Na razie mamy pewność, że 12 lipca 2017 – z chwilą przegłosowania przez Sejm RP nowelizacji ustaw o ustroju sądów powszechnych i Krajowej Radzie Sądownictwa – Polska przestała być demokratycznym państwem prawa. W związku z tym zadaję sobie pytanie, czy mój kraj wciąż jeszcze pozostaje w Unii Europejskiej, czy jest już tylko do niej formalnie przypisany…

Dwa Raporty – dwie debaty

Raport pierwszy – to „Kryzys konstytucyjny w Polsce: implikacje dla Praworządności, Demokracji i Praw Człowieka. Rozważania na temat tego, w jakim zakresie postępowania polskiego rządu, który łamie swoje międzynarodowe zobowiązania, działają na szkodę państwa polskiego.” Sporządzony przez międzynarodową kancelarię prawniczą Omnia Strategy (Londyn) na potrzeby zainicjowanej przez Fundacje prof. Bronisława Geremka debaty nt. „Praworządność a społeczeństwo i gospodarka”. Zaprezentowany 27.06 na Uniwersytecie Humanistycznym WSPS przez autorów Cherie Blair, brytyjską adwokat, prezeskę Omnia Strategy, specjalistkę w zakresie prawa międzynarodowego i ochrony praw człowieka, reprezentującą ponad 30 rządów i korporacji przed Trybunałem Sprawiedliwości Unii Europejskiej (prywatnie – żona Tony’ego Blaira) i Sean Aughey, także adwokata, równocześnie naukowca, członka brytyjskiej Rady Koronnej, także występującego przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości. Raport omawia wszechstronnie implikacje wynikające z uchybienia niezawisłości sądów i podważenia ich wiarygodności.

Raport drugi – to „Atak na Pluralizm: zagrożenia dla wolności prasy w Polsce”. Sporządzony przez Freedom House, światowej sławy amerykańską organizację typu „watchdog”, działającą od  1941, zajmującą się monitoringiem przestrzegania praw człowieka i swobód obywatelskich na całym świecie, a w szczególności uwarunkowań związanych ze swobodą funkcjonowania mediów. Zaprezentowany 29.06 w Klubie „Marzyciele i rzamieślnicy” przez Nate Schenkkana, przedstawiciela Freedom House, koordynatora programu „Nations in transit” i Annabelle Chapman, dziennikarkę, rezydującą w Warszawie korespondentkę kilku renomowanych zagranicznych tytułów, min. „The Economist”, na okoliczność zainicjowanej przez Fundację Instytut Spraw Publicznych debaty nt. „Czy niezależność mediów w Polsce jest zagrożona?”.

Obie publikacje, choć różne w formie, mają jedną znamienną wspólną cechę: pisane są bez krzty emocji. To jest warsztat profesjonalisty, który podchodzi do tematu chłodno, z dystansem, bo w końcu to nie jego bajka; dla którego liczą się wyłącznie fakty z których wyciąga nasuwające się, oczywiste wnioski. Byłoby chyba nieporozumieniem podejmowanie jakichkolwiek prób ich streszczania: są zbyt „gęste” w treści. Można natomiast gorąco polecić ich lekturę, bo znakomicie przypominają sekwencje faktów i porządkują to, o czym na ogół wiemy. Zastanawiam się tylko, komu. Paneliści debatujący nad pierwszym raportem ocenili, że z faktu zmian ustrojowych, jakie spowoduje sięgająca do korzeni „reforma” sądownictwa, zdaje sobie sprawę zaledwie 2 – 3 procent Polaków: że Konstytucja, której formalna zmiana wymaga trudnych procedur, staje się już tylko atrapą, że niepostrzeżenie, wiodąc niezakłócony żywot – urozmaicony tylko rodzinną sprzeczką, który z telewizyjnych gadaczy miał dzisiaj rację – zostajemy przenoszeni do innego państwa, do innej Rzeczpospolitej.

Nasuwają się też dalsze, spędzające sen z oczu, pytania. Czy te druzgocące „audyty dokonywane przez firmy zewnętrzne” dotyczące zmiany tożsamości polskiego państwa, są w stanie dotrzeć do świadomości choćby części – tej najbardziej myślącej – populacji zmanipulowanej opowieściami o jakichś „faktach alternatywnych”, jakiejś postprawdzie, w której nie ma już miejsca na dychotomię „prawda – kłamstwo” i niszczeniem autorytetów, które o tym, co prawda, a co kłamstwo, mogłyby przesądzić?  Czy ma to jakiekolwiek znaczenie choćby i dla tej „nie-pisowskiej” Polski, której skutecznie obrzydza się dokonania wszystkich poprzednich ekip rządzących, w której podświadomość wtłacza się znak równości między liberalizmem a bliżej nie sprecyzowanym zagrożeniem, której składa się pozornie atrakcyjną, definiowaną prostym (prostackim) językiem ofertę plemiennej wspólnoty, w której jest dostatek chleba (przysłowiowe 500 plus) i igrzysk (narodowe ‘wzmożenie”)? Jaki odsetek Polaków zada sobie trud przemyślenia skutków zaistnienia takiej wspólnoty – rezygnacji z dobrodziejstw, jakie przyniósł powojenny rozwój myśli demokratycznej: poszanowania godności jednostki, swobód obywatelskich, praw człowieka, rządów prawa? A praktycznie – rezygnacji z uczestnictwa we wspólnocie europejskiej – zrealizowanym marzeniu pokoleń Polaków – do której pozostaniemy już tylko, przez jakiś czas, formalnie przypisani.

Obie debaty, na których potrzeby skreślone zostały oba te znakomite raporty – pierwsza o znacznie większym ciężarze gatunkowym – były w zasadzie już tylko ich echem. Echo wybrzmiewało bardziej lub mniej wyraziście: najbardziej – w moim odbiorze – na pierwszym spotkaniu w wystąpieniach panelistów prof. Marcina Matczaka, sędziego Jerzego Stępnia, prof. Andrzeja Kondratowicza, na drugim – red. Bianki Mikołajewskiej z Oko Press i mec. Mirosława Wróblewskiego, dyrektora Zespołu w Biurze RP. Mniej – w głosie medioznawcy, dr Jacka Wasilewskiego, który – z chłodnym obiektywizmem –  postrzegał sytuację w obszarze mediów jako odchylenie się wahadła z lewa w prawo, jakby to odrzucenie wahadła nie było o 30, a o 120 stopni. W sumie, były to mądre głosy bezlitośnie niszczonych w opinii publicznej polskich elit, znane już z innych, licznych wypowiedzi, rozpaczliwe w swojej bezsilności, stanowiące wielki potencjał intelektualny, a równocześnie nie zdolne do sformułowania odpowiedzi na nękające pytanie: co dalej? Można by do nich dodać wiele innych, słyszanych na innych spotkaniach: wymienić wszystkich nie sposób, na myśl przychodzi prof. Adam Strzębosz z bezmiernym smutkiem pochylający się nad gruzami budowli, którą wznosił, Trybunału Konstytucyjnego, prof. Radosław Markowski, prof. Andrzej Friszke, prof. Wojciech Sadurski… Ignorowani, obrażani, w szerokim odbiorze publicznym niemal nie słyszani.

A walec nieustępliwie się toczy, czad przenika do polskiego ludu coraz głębiej, polityczna opozycja coraz żarliwiej walczy ze sobą o coraz mniej zrozumiałe dla ludu imponderabilia. Tymczasem złoty róg i czapka z piór leżą gdzieś w kącie pokryte coraz grubszą warstwą kurzu. Teraz to już zadanie nie lada, które pomału umyka wyobraźni: czad rozgonić, kurz zmieść, rogowi przydać blasku i… zadąć. Pozostaje nam robić wszystko – jak kto może i potrafi – żeby jednak wyobraźnia nie umknęła.