„Nowy wspaniały świat” au rebours

Dawno tu nie zaglądałem. Nie tylko dlatego, że trawa i chwasty rosną w ogrodzie jak na drożdżach, albo upał okrutny. Świat mi coraz bardziej na głowie staje i coraz trudniej pojąć to, co wokół.

Choćby to:

Londyński Big Ben, wspaniały, monumentalny Westminster Hall, dostojna Izba Lordów – matecznik przysłowiowego, angielskiego konserwatyzmu (powiedzieć brytyjskiego – byłoby zbyt nowocześnie), jego wręcz europejski wzorzec. Dostojni lordowie ostatecznie sankcjonują to, co postanowił „gmin” – jednopłciowe małżeństwo z prawem adopcji (czytaj: kształtowania osobowości) dziecka. Ten walec przemieszcza się w starej, chwiejącej się w swoich tradycyjnych (tożsamościowych) wartościach Europie nie od dzisiaj szokując za każdym razem, kiedy spektakularnie zmienia kulturowy krajobraz. Kiedy jednak przetacza się przez hanzeatycką / kupiecką Holandię, szeroko rozwartą morską bramę na Stary Kontynent – od wieków multikulturowy tygiel, bądź też przez wolterowską, oświeceniową, tradycyjnie laicką Francję, szok jest mniejszy, klocki lego – choć kostropate – dają się jeszcze jakoś logicznie poukładać. Ale Wyspiarze, ze swoim „splendid isolation”?

Jest oczywiste, że wobec zwielokrotnionej w ostatnim półwieczu wiedzy o świecie w ogóle, a w tym przypadku – o ludzkiej seksualności, „syndromie geja” (to około 10% populacji), LGBT i tym wszystkim, co objęte jest pojęciem „gender”, tzw. zachodnia (albo – jak kto woli – euroatlantycka) cywilizacja, która postrzegła i zaakceptowała jako swój „znak firmowy” uniwersalność praw człowieka, mierzy się z nowymi wyzwaniami. Jest wśród nich, na poczesnym miejscu, zapewnienie poszanowania godności każdej istoty ludzkiej, zapobieżenie wykluczenia wszelkiej „inności” – kulturowej, obyczajowej, dążenie do regulacji prawnych, które zapewniałyby wszelkiej „inności” przyjazną i godną egzystencję we wspólnocie ludzkiej w każdym jej wymiarze. Oczywiste już nie jest – przynajmniej dla mnie – że musi to niszczyć odwieczny topos, jakim w świadomości minionych pokoleń pozostawało małżeństwo.

Ma to szczególne konotacje w leksyce polskiej: „za-mąż-pójście”, więc ona wychodzi „za mąż” – łączy się z mężem, on się „żeni” – łączy się z żoną. Są na ogół młodzi, ale przecież już odpowiedzialni. Przyrzekają sobie w obecności Autorytetu, namiestnika Absolutu czyli kapłana, bądź też przedstawiciela porządku prawnego, czyli urzędnika, że się nie opuszczą do końca życia, które tak naprawdę dopiero rozpoczynają: dla nich to przecież niewyobrażalny bezkres. Ileż musi być „wspólnej chemii” – czytaj: miłości – żeby wypowiedzieć to najważniejsze w życiu „przyrzekam”. A najważniejsze, bo kryje się pod nim mniej lub bardziej uświadamiany naturalny proces prokreacji: owocem tej „wspólnej chemii”, tej miłości, odwiecznym prawem natury będzie dziecko, esencja czegoś wspólnego, przedłużenie istnienia. To nie tylko miłosny akt, genetyczny przekaz, później bolesne rodzenie: to również brzemię odpowiedzialności za wypielęgnowanie maleńkiej, bezbronnej istoty, a później jej kształtowanie. Urodziło się dziecko, więc jest rodzina – małżeństwa ciąg dalszy. I tak to trwa od zarania czasu.

I cóż ja widzę, przy całym szacunku jaki mam do wszystkich innych związków prawnie uregulowanych zgodnie z podmiotową wolą rozumnej istoty ludzkiej? Ten jeden jedyny, wyjątkowy, sankcjonowany dotychczas w tej wyjątkowości we wszystkich cywilizacjach i systemach religijnych, mający swoje praźródło w fundamentalnym prawie natury, na moich oczach „zmienia swój status”, wyrzeka się znamion wyjątkowości, ulega katastrofalnej degradacji: katastrofalnej, bo łamiącej odwieczne tabu.

Słyszałem o szczególnych miłośnikach zwierząt przebąkujących o prawnym usankcjonowaniu sodomii. Dokąd zmierzamy? …o tempora!… (z Cycerona)

Czy też to:

Rosja – ta o zimnej, nieprzeniknionej twarzy pokerowego gracza (bo jest też i inna Rosja), najwybitniejszego specjalisty od działalności służb specjalnych, ta nie przestająca śnić swego snu o potędze, po krótkim okresie ”smuty”, kiedy straciła wpływy na „bliską zagranicę” (czytaj „obóz socjalistyczny”) sięgającą niemal do serca Europy – znów autorytarna, kontynuująca polityczny zamysł imperialnej państwowości, broniąca tego zamysłu skutecznie, bo metodami wypróbowanymi przez ponad dwa stulecia (konglomerat brutalności, chytrości i cynizmu), a dotyczy to zarówno jej byłego władztwa absolutnego (Azja Środkowa) jak odległych przyczółków (od Afryki Równikowej poprzez Bliski Wschód, Zakaukazie, Azję Południowo – wschodnią aż po Amerykę Środkową).

Otóż to ta Rosja, którą znamy z Groznego, z Cchinwali, z Afganistanu, z Teatru na Dubrowce, z losów Anny Politkowskiej (iluż jej podobnych) czy Aleksandra Litwinienki, wreszcie z własnego historycznego doświadczenia, mieni nam się w oczach, zmienia przyodziewek, kłania nam się z międzynarodowego podium w zaskakującej roli.
A to przygarnia w imię wolności słowa i sumienia, udzielając politycznego azylu, Edwarda Snowdena, amerykańskiego bohatera – dysydenta, który samotnie, dla dobra ludzkości, rzuca wyzwanie wciąż najpotężniejszemu mocarstwu ujawniając najbardziej skrywane tajemnice amerykańskiego wywiadu. Wcześniej obdarza swoim obywatelstwem Georga Depardieu, przedstawiciela francuskiej elity intelektualnej, który czmychając przed obciążeniami podatkowymi staje się piewcą wolności w obszarze putinowskiego władztwa.
A to, wierna zasadom odwiecznego przymierza tronu i tiary, cara Wszechrosji z prawosławną cerkwią, aktem państwowym najwyższej rangi występuje w obronie tradycyjnych wartości nie skrywając niechęci do płynących (jak zawsze) z Zachodu miazmatów i destrukcyjnych nowinek mówiących o obyczajowej tolerancji i aprobujących „inność” orientacji seksualnych.
A to, występując w obronie arabskiego przyjaciela, Baszara al-Assada, syryjskiego despoty, władcy „dziedzicznego” (spuścizna po ojcu), którego od lat wspiera arsenałem militarnym po to, żeby nie wyjść z „gry wielkich” na Bliskim Wschodzie, sytuuje się w roli orędownika międzynarodowego porządku prawnego: broni mandatu ONZ-owskiej Rady Bezpieczeństwa (zapewnienie światu pokoju). Wobec powojennego układu sił i składu stałych członków RB o skrajnie różnych hierarchiach wartości – mandatu, z którego „od zawsze” ten ważny organ światowej wspólnoty nie był w stanie się wywiązać.

O zagrożeniu ludzkości przez broń masowego rażenia (nie tylko rozszczepienie jądra – chemia i bakterie są znacznie łatwiejsze w „eksploatacji”, a równe w skutkach) mówić nie lubimy, bo jakby … nie nas to dotyczy, a kogoś, gdzieś tam. Bo i nie bardzo się lękamy, bo lęk jest zwykle przed tym, co znamy: tego, czego nie znamy, nie wiemy, jak się bać…

Czy też może, przede wszystkim – bo z własnego domu, z własnego podwórka – to:

Pani doc. dr hab. Elżbieta Janicka, wysokiej rangi pracownik naukowy pionu humanistyki Polskiej Akademii Nauk, udziela wywiadu: dywaguje na temat Powstania Warszawskiego i jego percepcji przez młodzież po siedmiu dekadach. Zastanawia się, czy nie bardziej atrakcyjne w kanonie lektur szkolnych byłyby (kultowe dla mego pokolenie) „Kamienie na szaniec” Aleksandra Kamińskiego, gdyby autor, miast patriotycznego patosu, zajął się psychologiczną analizą osobowości „Zośki” i „Rudego” i ich osobistym związkiem stanowiącym przykład inności orientacji seksualnej. Dywagacja idzie dalej (są głosy w dyskusji): czy wzorzec „życie za ojczyznę” nie przeczy wartościom, jakie niesie ze sobą XXI wiek? Czy Powstanie Warszawskie nie łamało praw dziecka (NB skodyfikowanych w międzynarodowej konwencji w roku 1989)? A tak w ogóle – czy nie warto by przemyśleć od nowa koncepcję Polski Walczącej i Polskiego Państwa Podziemnego dostrzegając w szeregach Armii Krajowej elementy antysemityzmu?

Sen to koszmarny czy jawa? Ahistoryczne myślenie szaleńców ogarniętych lewacką ideologią? Wyzwanie rzucone tym, którzy – mimo różnych orientacji światopoglądowych – cenią sobie ukorzenienie w narodowej tożsamości? Huxleyowski „Nowy wspaniały świat” czy orwellowski „Folwark zwierzęcy” au rebours?

Albo inny „nius”, tym razem z kronik parlamentarnych:
Ruch Palikowa interpeluje do Ministerstwa Edukacji Narodowej o wycofanie z programów nauczania „trzech cudów Jezusa” – rozmnożenie chleba, chodzenie po wodzie, przemiana wody w wino, bowiem stanowią zagrożenia dla kształtowania świadomości dzieci i młodzieży. Jest też uzasadnienie. Rozmnażanie chleba – to zniechęcanie do uczciwej pracy dla budowania własnej egzystencji. Chodzenie po wodzie – pobudzanie chorej wyobraźni, zachęta do niebezpiecznych eksperymentów. Nie pamiętam już, jakie zagrożenie dla małolatów wiąże się z przeobrażeniem wody w wino.
No i przywódca Ruchu pokazany w okienku telewizyjnym z kielichem szampana w dłoni w rocznicę tragedii 10 kwietnia: niezależnie od najgłębszego protestu wobec politycznej manipulacji katastrofą smoleńską, a może właśnie w związku z tym protestem – przecież narodowej tragedii.

Albo to:
Konferencja w Polskiej Akademii Nauk z udziałem przedstawicieli MEN, agendy ONZ ds. Rozwoju i Międzynarodowej Organizacji Zdrowia na temat edukacji seksualnej dla sześciolatków.

Nie mam wątpliwości, że otaczający mnie, fascynujący świat znajduje się w fazie głębokiej zmiany epok: to coś więcej niż wczesno dwudziestowieczny fin de siècle.
Staram się czerpać o nim wiedzę z refleksji ludzi obdarzonych intelektualną sprawnością „ogarniania świata”, dalekich od tego, co „trendy” bądź co politycznie poprawne, nie rzadko publikowanych na łamach stygmatyzowanego czasem jako „katolewicowy” Tygodnika Powszechnego, ale też w równym stopniu wsłuchując się w to, jak postrzegają go moi młodzi przyjaciele, którzy dopiero co weszli w dorosłe życie, już bez obciążeń, dylematów i rozterk, jakie przeżywało pokolenie wojny, totalitaryzmów i zniewalania umysłów. Postrzegam się jako ten, który usiłuje „centrować” swój ogląd świata ważąc to, co przychodzi i z prawa i z lewa (pojęcia to dzisiaj mgliste) z lekkim przechyłem w lewo, jeśliby tak zakwalifikować szacunek dla dialogu, tolerancji, przekwalifikowania „obcości” w „inność”. Cytuję sobie czasem pod nosem wieszcze słowa Asnyka „… trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe…”, ale też „…nie depczcie przeszłości ołtarzy choć sami macie doskonalsze wznieść…” I wydawało mi się do niedawna, że z tym życiowym „motto” jakoś pozostaję – na niewielką miarę własnych potrzeb – „w kursie”, że poruszam się na co dzień w terenie z grubsza rozeznanym, że choć z grubsza rozumiem, co dzieje się wokół.

Trochę smutno, że u schyłku życiowej wędrówki przekonanie to, dające powód do odrobiny satysfakcji, dramatycznie blednie.